poniedziałek, 9 grudnia 2013

Metryki i nie tylko

Po wielu, wielu latach pojechałam w końcu do Miedzylesia, a własciwie wsi Międzyleś koło Dzierzgowa, na północnym Mazowszu, skąd pochodzi Zygmunt Zakrzewski. Mieszka i gospodaruje tam jeszcze jego bratanek stryjeczny, z którym okazjonalnie widujemy się na ślubach i pogrzebach rodzinnych - częściej niestety na pogrzebach :(


Okolice Dzierzgowa i Międzylesia


Smutny , bezdrzewny cmentarz w Dzierzgowie
Cmentarz w Dzierzgowie
Kościół w Dzierzgowie, w którym udzielano sakramentów wielu pokoleniom rodziny Zakrzewskich


  Na cmentarzu w Dzierzgowie najstarszym zachowanym grobem rodzinnym jest grób Józefata ( ojca Zygmunta i Ludwika), zmarłego w 1961 r. w wieku 91 lat.



Grób jest bez tabliczki. Niestety, nikt nie wie, gdzie jest pochowana i kiedy zmarła jego żona, matka braci - Aleksandra z Miecznikowskich. Ponieważ Józefat zamieszkał z  synem Zygmuntem i jego żoną pod Warszawą około 1930 r. można przypuszczać, że Aleksandra zmarła przed tym rokiem, na gospodarce  w Miedzylesiu pozostała bowiem najmłodsza córka Józefata i Aleksandry - Kazimiera. Czwarte, zachowane przy życiu dziecko tej pary - Eugeniusz, wyjechał przed wojną do Francji do pracy w kopalni.



Józefat i Aleksandra z Miecznikowskich pobrali się w 1895 r. w Grzebsku, wsi położonej 11 km na północ od Dzierzgowa. 23 maja1896 roku rodzi się im pierwsze dziecko Wincenta-Saturnina, Józefat, gospodarz we wsi Międzylesie ma wtedy 25 lat, Aleksandra 24 - niestety dziewczynka przeżywa tylko 2 tygodnie i umiera 5.06. 1896 r.
                                                                                                                                      
 


Następne dziecko rodzi się 2 lata później 13/25 maja 1897 roku - Zygmunt. Józef ma 26 lat, a Aleksandra według wikarego spisującego akt w dalszym ciągu ma 24 lata.  Jak widać nie przywiązywano wagi do dokładnego wieku rodziców, ostatecznie dane podawał mąż ze świadkami, może świętowanie z powodu urodzin zdrowego, silnego chłopca, pierwszego syna przeciągnęło się parę dni .... :)

Metryka Zygmunta 13/25 maj 1897 r.











wtorek, 5 listopada 2013

Zygmunt - nowe ślady

 Zdjęcie, które zamieściłam przy pamiętniku Dziadka, było jak przypuszczałam zdjęciem z lat 20., kiedy zaciągnął się do wojska w Ciechanowie. Otóż nie. Znalazł się inny egzemplarz tego zdjęcia, podpisany osobiście przez Dziadka (charakter pisma taki, jak w pamiętniku) z napisem: Wołczeck (Legionowo) w kwietniu 1917 r.
Czyli epizod z wojną 1920 r. nie był pierwszym kontaktem Zygmunta z wojskiem.
Jak trafił do Wołczecka? Jak długo tam był? Dziwne, że był tam w kwietniu 1917 roku, kiedy największy "ruch" w Legjonowie był do bitwy w lipcu 1916 r. a potem " Na początku października Legiony wycofano z frontu i przetransportowano do Baranowicz, gdzie legioniści doczekali się ogłoszenia aktu 5 listopada. W listopadzie oddziały przewieziono do Królestwa i oddano pod dowództwo Niemcom, którzy przystąpili do tworzenia nowej formacji - Polskiej Siły Zbrojnej." - informacja ze strony http://nawolyniu.pl/artykuly/legionisci.htm .

Kiedy w takim razie zdążył być nauczycielem we wsi Maje - dziś Brzozowo-Maje, 12 kilometrów na północ od Międzylesia, gdzie się urodził i ok. 10 od Dzierzgowa?
A był na pewno, ponieważ dowiedziałam  się, że jeszcze kilka lat temu żył w tej wsi pan, który był uczniem Zygmunta i po tylu latach wspominał miło jego krótką nauczycielską karierę.

Zachowało się zdjęcie ucznia gimnazjum w Stupsku, gimnazjum do którego chodził Zygmunt i Ludwik, jego starszy brat. Niestety na zdjęciu nie napisano, który to z nich, choć po wieku mogę przypuszczać, że Zygmunt. Zdjęcie jest z roku 1913.

Na drugim, nie podpisanym zdjęciu chyba koledzy z gimnazjum w Stupsku.


A może na jednym jest Zygmunt, a na drugim Ludwik? 

Rodzeństwo Zygmunta i Ludwika : Kazimiera i Eugeniusz, urodzeni już po roku 1900 nie chodzili do gimnazjum, nie wiem, czy w ogóle kończyli jakąś szkołę - może tylko 4 klasy,  w Dzierzgowie czy okolicach. Dwóch najstarszych synów nie było już na gospodarce,  a ktoś musiał pomagać rodzicom w pracach polowych i obrządku.

W każdym razie po wyjściu z wojska, po 20 roku Zygmunt zrobił sobie w Pułtusku zdjęcie z kolegami . Wszyscy ogoleni po rekrucku, silni mężczyźni po przeżyciach wojennych. 
`  Zygmunt z lewej strony. Fotografia zrobiona w zakładzie fotograficznym B. Lipnicki w Pułtusku


Po wojnie 1920 roku Zygmunt znalazł się w Biłgoraju. Prawdopodobnie przyjechał tam zachęcony przez swojego brata Ludwika Zakrzewskiego,  który wg informacji rodziny był "działaczem spółdzielczym, prezesował i zakładał tam spółdzielnie". Ludwik umieścił też w jednej z nich młodego, zdolnego i obrotnego Zygmunta, a w każdym razie zapoznał go z miejscowym towarzystwem.

Zygmunt stoi na wozie, w białym kołnierzyku à la Słowacki.

W tym samym ubraniu, a przynajmniej  tej samej koszuli, w innych okolicznościach, tym razem na łące. Może to ten sam wyjazd, wycieczka w plener? W każdym razie lato, wszyscy dobrze się bawią, W tle widać szczyty chałup kryte strzechą.

W okolicach Biłgoraju


wtorek, 13 sierpnia 2013

Pamiętnik Dziadka Zygmunta: cz.7/ 16-17 sierpień 1920 r.



16 sierpnia
poniedziałek

Rano, dowiedzieliśmy się, że sąsiednia placówka wzięła do niewoli kilku bolszewików, w tem jednego żydka z Ciechanowa. Nie zajmowaliśmy się nimi, bo nam się jeść okrutecznie chciało, a na domiar złego nigdzie nie można było dostać nawet za pieniądze. Obeszliśmy wszystkie chałupy ze swym sąsiadem Głuchowskim, z którym zaprzyjaźniliśmy się podczas ostatnich walk, ale na próżno. Nareszcie w chacie stojącej na końcu wsi udało nam się przekonać gosposię, że jesteśmy głodni. Raczyła nam upiec kilka placuszków kartoflanych na słoninie, której [77]tak oszczędzała, że placki wprost zwęglały się, ale nasz apetyt w niczem nie przebierał. Ledwie, że skończyliśmy jedzenie - odmarsz w kierunku Ciechanowa Posuwamy się ostrożnie, kryjąc się po rowach i po krzakach, bo przecież jesteśmy na tyłach bolszewickich. Po drodze szemraliśmy, dlaczego ciągle odbywamy marsze do Ciechanowa i z powrotem?
Przejechaliśmy przez Ciechanów i skierowaliśmy się na szosę Pułtuską. Zaledwie wjechaliśmy z 1 km, gdy od strony wschodniej posypały się na nas szrapnele i kule z karabinów maszynowych i ręcznych. W tej chwili [78]kolumna nasza stanęła w szyku bojowym. 2 pułk ułanów pod ogniem kulomiotowym uformował się do szarży na odkrytem polu na lewem skrzydle. Nasz szwadron zajął środek w szyku spieszonym z 4-ma kulomiotami. Na prawem skrzydle na razie znajdował się szwadron 4-go pułku ułanów. Szybko rozłożyliśmy się w rowie szosowym.
Niebawem artyleria bolszewicka zaczęła nas macać; z początku nasze lewe skrzydło, a później prawe skrzydło, atakujące artylerję nieprzyjacielską, które musiało wrócić. Następnie przyszła na nas kolej. [79]Dwa szrapnele rozerwały się akurat nad nami, późniejsze dwa, nie czyniąc zresztą nam żadnej szkody. Późniejsze dwa granaty, które upadły tuż za nami na kulomiot 4-go pułku, przyprawiły porucznika tegoż pułku o potłuczenie. W tym czasie drugi pułk z lewego skrzydła wykonał kolejno 2-ma szwadronami 3-krotny atak, ale bezskutecznie, poczem wszyscy zaczęliśmy odstępować. Trudne było odstępowanie, bo z wszystkich stron byliśmy otoczeni przez bolszewików. Najbardziej baliśmy sie o ludność cywilną pozostałą w Ciechanowie, która wczoraj brała [80]nawet udział w walkach. Jenerał dowodzący z początku rozkazał maszerować na Przasnysz, ale później na Mławę, a w końcu znowu maszerowaliśmy okrężną drogą na Gumowo, gdzie przenocowaliśmy na folwarku.

Wtorek 17 sierpnia 1920 r.

Skoro świt pobudka i marsz na Grabowiec, Kałki, Ojżeń. Maszerowaliśmy nadzwyczaj ostrożnie nie spotykając nigdzie bolszewików. Nasz szwadron miał lewe boczne ubezpieczenia. Głodni byliśmy. Znikąd nie można było dostać kawałka chleba. Nareszcie w jednej wsi zatrzymaliśmy się na chwilkę, aby dać odpocząć koniom. Rozbiegli się wszyscy po chałupach. Mnie udało się zdobyć ze 2 funty chleba czarnego. Podzieliłem się nim z sąsiadem. Znowu marsz. W Kałkach spotkaliśmy się z główną kolumną. Porucznik Liental wysłał nas znowu na lewe boczne ubezpieczenie. Mię naznaczono na szpicę. Jechaliśmy ze 3 km. Natknęliśmy się na naszą placówkę piechoty z dywizji 18 jenerała Krajewskiego około południa. Radość była wielka, że nakoniec dostaliśmy się do swoich a właściwie nawiązaliśmy z nimi łączność. W pobliskim folwarku do placówki odpoczęliśmy i nakarmiliśmy konie. [82]Stała kompania 41 p.p. Wszyscy odpoczywali, wystawiali tylko placówki. Po obiedzie marsz na Kałki.
Przybywszy do wsi zatrzymaliśmy się we wsi na drodze. Tu napoiłem swego Siwka. i dałem mu snopek owsa. Chłop z trudnością mi go dał. Po dobrej godzinie wycofali nas ze wsi i ustawili za nią w szyku rozwiniętym. W takim szyku stał i drugi pułk uł. a po lewej stronie nasza artylerja grzać do bolszewików. Następnie 2 i 4 szwadrony 2-go pułku poszły do szarży na piechotę która podchodziła pod Kałki. [83]Szarża udała się. Narąbali bolszewików i zwycięsko wrócili z powrotem. Po tem wszystkiem pojechaliśmy na Luberadz. Duża wieś i dosyć rozległe dobra jednego z naszych ułanów Karola Piechowskiego. W czasie przemarszu artylerii nasza biła do Młocka, gdzie zapaliła się wieś. Jak się później dowiedzieliśmy połowa wsi spłonęła.
Zaczęło się ściemniać. Wjechaliśmy w las długim sznurem. Naraz ze wszystkich stron posypały się kule. Oddziały czołowe starły się z wrogiem. Myśmy zaraz wstali z koni i do walki pieszej. Zabraliśmy z sobą kulomiot [84] i ruszyliśmy tyraljerą w prawo w las, ściskając w ręku karabiny. Po drodze porucznik Bukraba zagrzewał nas do walki mówiąc: „No chłopy, trzymać się dzielnie. Jak ginąć, to ginąć po męsku“  W odpowiedzi ścisnęliśmy silniej karabiny. Kule przelatywały ponad głową. nareszcie doszliśmy na skraj lasu. Napotkaliśmy pluton piechoty, dążącej z lewej strony. Po krótkiej wymianie zdań miedzy dowódcami myśmy odsunęli sie trochę w prawo i rozłożyliśmy się nad drogą na brzegu lasu. W tym czasie nadjechał pluton 115 [85]pułku Wlkp w szarży. Jakiś oddział nadciągający z lewej strony zobaczywszy go wrzasnął „hurra“. Bractwo speszyło się strasznie. Niektórzy poczęli krzyczeć: „Jezus, Maria Józef - toż to Polacy, nie strzelajcie“.
Dalej stracili już na impecie i wycofali się. Mnie zaraz posłali na łącznika do porucznika Lientala. Natychmiast poszedłem i zameldowałem mu położenie naszego odcinka i sytuacji. Rozkazał mi zatrzymać się [...]

I tak kończy się pamiętnik Dziadka z wojny 1920 roku. Dlaczego tak nagle urwany? Nie wiem i chyba już się nie dowiem. Może został ranny i nie walczył już dalej?

 W każdym razie w roku 1924 przebywa już w Biłgoraju, tam szuka pracy - pracuje w jakichś spółdzielniach, poznaje uroczą panienkę Aleksandrę Kabat, biorą  ślub, wyjeżdżają pod Warszawę do Grodziska Mazowieckiego i w lipcu 1926 roku rodzi im się pierwsza córka Maria zwana Malinką, potem Basia, Wojtek i Danusia.
Zygmunt jest bardzo przedsiębiorczy, zakłada Dom Rolniczo-Handlowy z nawozami i materiałem siewnym, skład opału, fabryczkę baterii. Zapewnia rodzinie spokojne, stabilne życie.
Przychodzi wojna.  Zygmunt podczas jednej z wypraw handlowych zaraża się tyfusem i w grudniu 1941 roku umiera w szpitalu w Grodzisku Mazowieckim.
Jest pochowany na cmentarzu parafialnym w Grodzisku.

czwartek, 11 lipca 2013

Pamiętnik Dziadka Zygmunta: cz.6/ 15 sierpień 1920 r.



 Spaliśmy tej nocy bardzo krótko. Bo jeszcze było ciemno, gdy nas rozbudzono. Jeden z oficerów przejeżdżających koło naszego ogrodu wrzeszczał na całe gardło: „Co za oddział jeszcze śpi. Jenerałowie już na koniach, a wy śpicie!“ Lecz nasza [59]wiara nie zdradziła się. Każdy wykręcał jak mógł, ale swego oddziału po imieniu nie nazwał. Po 10 minutach byliśmy już na koniach w szyku rozwiniętym. Nikt nie kładł nic do ust. Na szczęście nadjechał żyd z pełną furą gruszek, na które nasza wiara rzuciła się z impetem. O płaceniu i mowy nie było. Żyd rad był, że ułani tylko gruszki biorą, a jemu dają pokój. Wnet padła komenda: maszerować. Ledwie ujechaliśmy 2 km a tu salwy na całą parę przed nami. Cieszymy się, że wkrótce będziemy mieli robotę. Walimy całem polem: tabory, artyleria razem [60]z nami. Przypuszczenia nasze spełniły się, bo zaraz ordynans przywiózł naszemu szwadronowi rozkaz atakowania bolszewików. Pognaliśmy z początku kłusem, przechodzącym stopniowo w galop, wymijając maszerujące oddziały. Jechaliśmy ze dwa km. Dopadamy nareszcie. Już po wszystkiem. Chłopcy fasują na grandę. Spędzają jeńców. Słychać pojedyncze strzały dobijające pojedynczych jeńców. Bolszewicy drżą jak liście. Nie spodziewali się tak rannych gości. Jeden z ułanów pędzi z odległej chałupy 3-ch jeńców bliżej nadciągających oddziałów. jeden z nich podbiega do podporucznika ze słowami: „Panie oficerze, ja Polak“ „ Ach, tyś Polak? brzmiała odpowiedź - przyszedłeś grabić Polskę? Takich Polaków to nam nie potrzeba“. Wyjął rewolwer i dał dwa strzały do niego, żołnierz dokończył. Uczułem dziwny jakiś wstręt do zabijania bezbronnych. Jak marnem stworzeniem wydał mi się człowiek, i jak wątłem jest jego życie chwila ta pokazała aż nadto.
Wtem otrzymałem z 16 innymi ułanami rozkaz marszu razem ze sztabem, jako ochrona, reszta pozostała. Byliśmy zawsze teraz przy jenerałach. Jedziemy. Drogi [62]usłane papierami, szmatami, rozmaitemi szpargałami wojskowemi. Widzimy, jak 2-gi szwadron 2go pułku ułanów szarżuje na wieś. Podjeżdżamy tyralierą  pod samą wieś i Hura! Pojedyncze strzały. Bolszewicy jeszcze spali. Wkrótce już wszystko załatwione. Co żywego wzięte do niewoli razem z taborem. My zaś przez ten czas uszykowaliśmy się do szarży jako rezerwa 2-ch szarżujących szwadronów 2-go pułku na inną wieś, gdzie się pokazało kilku kawalerzystów. Artylerja posłała jeden poczęstunek, z czego jenerał był bardzo niezadowolony i słusznie, bo jak [63]się później okazało nie było do czego. O godzinie 6-ej przekroczyliśmy linię kolejową i poprzecinaliśmy drutu telefoniczne. Przez pół godziny zajęliśmy Przedwojewo, i przecięliśmy odwrót bolszewikom z Ciechanowa.

Stanęliśmy w folwarku. Napoiliśmy konie i zadaliśmy im trochę siana, poczem wziąłem się za mycie swojej zakurzonej mordy. Ledwie, że skończyłem, już rozkaz na koń. Pojechaliśmy w 5-u z wachmistrzem Gadomskim przeciąć druty na szosach Ciechanów, Mława, Przasnysz. Na mławskiej szosie zaszarżowaliśmy dwóch bolszewików, którzy za nas [64] dokonali przerwania swej linii telefonicznej. Na szosie przasnyskiej zobaczyliśmy 4-ch ludzi jadących w stronę Ciechanowa. Zaczęliśmy kiwać na nich i jechać w ich stronę. Dziwnie byli posłuszni, bo zaraz zawrócili. Podjechawszy bliżej, spostrzegliśmy, że to bolszewicy. Zaraz zaatakowaliśmy ich we 4-ch. Poddali się. Jeden z nich, jak się później okazało, pomocnik szefa sztabu kawalerijskiej dywizji, wyciągnął brauning, ale nie zdążył już strzelić.
Przy tej sposobności udało mi się obserwować [65]niedołęstwo naszego wachmistrza Gadomskiego. Mianowicie: Zdejm buty - krzyczy kapral Majchrzak. Bolszewik siada i pospiesznie zdejmując buty, zaczyna mówić: - Towaryszcz! ja doktor, mogę dokumenty przedstawić. - Kakoj tobie towaryszcz? Gdzie ty towaryszczy naszoł - krzyczę na całe gardło, zwracając się do wachmistrza: - Panie wachmistrzu, pan pozwoli takiemu bolszewikowi nazywać się towarzyszem? Uderzyłem we wrażliwą strunę wachmistrza, bo wyrwał szablę i podskoczył na koniu do mniemanego doktora, chcąc go uderzyć, lecz wziął sie do dzieła [66]tak niefortunnie, że nic nie zrobił bolszewikowi, który ośmielony niedołęstwem wachmistrza, począł uciekać w pole. Wówczas st. uł. Majewski, instruktor rekrucki i wielki retoryk w kadrze, z kolana począł strzelać do uciekającego i po trzech strzałach na odległość 10-15 kroków nie mógł trafić. Widocznie był bardzo zdenerwowany i gorączkował się. Ja nawet nie zlazłem z konia, ponieważ dwóch gości, Majchrzak i Majewski już oporządzili bolszewików ze wszystkiego, co przedstawiało jakąś [67]wartość, więc nie fatygowałem się już nawet do strzelania do oddalającego się coraz bardziej doktora bolszewickiego. Ograniczyłem się tylko do zachęcania wachmistrza, żeby nie puszczał bolszewików tak bezkarnie.
Skutek zachęceń był taki, że pan wachmistrz dopędził doktora i dał kilka strzałów do niego z parabellum, po których ostatni dalej najspokojniej odbywał swą ucieczkę.
Po powrocie do nas, wachmistrz opowiadał nam, że postrzelił go w rękę i piersi, a dobić nie pozwoliły mu błota, przyczem wyraził przekonanie, że daleko nie ujdzie, bo upływ krwi nie pozwoli mu na to. - Szczęśliwy bolszewik!

Przywieźliśmy naszych jeńców do sztabu brygady do Przedwojewa. Tu ściągnąłem z jednego buty (właściwie kazałem mu zdjąć), bo w kamaszach z owijaczami literalnie nie mogłem już jeździć, a przytem nie przystało na kawalerzystę. Zdjąłem swoje chodaki i oddałem parobkowi, który mi stokrotnie dziękował. Bolszewika  zaś tego wkrótce wydano rozkaz rozstrzelać. Dwaj inni zostali przyłączeni do ogólnej [69]paczki jeńców.
Poszedłem zobaczyć trupów rozstrzelanych przed chwilą jeńców: żydówki i kozaka. Straszny widok. Kozak leży na wznak na ziemi z rozrzuconemi w bezładzie włosami przeszyty 3-ma kulami w głowę, w bieliźnie tylko ... Żydówka również wygląda wstrętnie. Z włosami rozpuszczonemi, z otwartemi oczami i wyszczerzonemi zębami przy bladości twarzy, przestrzelonej dwa razy w skroń, budziła mimowolną odrazę. Ubrana była w bronzowy sweter i ciemnobronzową jedwabną krótką sukienkę. Ludzkie hieny kręciły sie koło niej, widocznie czuły żer w postaci lichych szmat.
Komenda - do koni! -[70]obudziła mię z chwilowego zamyślenia. Pędem pobiegłem do swego Siwka: ledwie zdążyłem podciągnąć popręgi i siąść na niego i - marsz na Ciechanów. Jechało nas sporo. Nasz oddział tuż za sztabem, a za nami 2-gi p. uł. i baterja polowa, treny i pojedyncze oddziały. Droga usłana rozmaitem śmieciem bolszewickiem, ich pieniędzmi nawet, których nikt nie podnosi. Raz tylko pofatygowałem sie i podniosłem 40-to rubl. kierenkę.

Wjeżdżamy do Ciechanowa od strony Przasnysza rozradowani naturalnie. Wszędzie zaśmiecone przez bolszewików. Ludność wita nas entuzjastycznie. [71]Jedni obrzucają nas kwiatami, drudzy częstują owocami, papierosami, inni wznoszą okrzyk: - Niech żyje nasza armja! Niech żyje Polska!
Rozrzewniony byłem jak dziecko, wdzięcznością mieszkańców za oswobodzenie. O mało nie zapłakałem. Żydów tylko nie widać było.

Wśród witających na rogu rynku zauważyłem stojącego Palmowskiego, byłego pisarza gminnego w Węgrze. Z przyjemnością zamieniłbym z nim kilka słów, lecz niestety, z szeregu wyjeżdżać nie można.
Stanęliśmy za miastem, tuż około stacji kolejowej. [72]7-miu ułanów z naszego oddziału z pporucznikiem Sławińskim na czele, a w tem i ja, pojechaliśmy z rozkazu jenerała na podjazd w kierunku Nużewa. My i konie nasze pomęczeni byliśmy do ostatnich granic. Swego Siwka ciągle zmuszony byłem ćwiczyć znalezioną nahajką, bo inaczej nie chciał się ruszyć. Paradne! ruska nahajka przypominała mu o obowiązkach Siwka względem Ojczyzny. Powlókł się więc biedaczysko razem z innemi.

Przebyliśmy ze 7-8 km nie widząc nigdzie bolszewików. Miejscami mieszkańcy opowiadali nam, [73]że przed pół do przed godziną odeszli. Nareszcie natknęliśmy się na nich. Od razu przywitali nas z artylerii. Piechoty było mrowie. Widocznie nie mieli kawalerii, bo nie wysłali do nas podjazdów, a od razu sypnęli pociskami. Rozjechaliśmy się po polu, śmiejąc z takiego powitania. Pomimo wszystko musieliśmy wiać.

W ostatniej wsi pod Ciechanowem spotkała nas dosyć ładna panienka. Ciemna szatynka z czarnemi oczami o białej cerze. Podarowała mi bukiet kwiatów, który zasadziłem pompatycznie w próżny pachtarz - niczem pióropusz [74]Sienkiewiczowski z „Krzyżaków“. przyjechaliśmy do Stacji. Nasi ułani biwakują, zajadając chlebek i popijając herbatkę, przyniesioną przez panie z miasta. Jeńcy siedzą też obozem około stodoły na polu i posilają się czem mogą. Nie znalazłszy sztabu na dworcu, pomknęliśmy przez Ciechanów galopem. Biedny mój Siwek! zgubił trzy podkowy, co było powodem podbicia się go. W galopie złapałem z talerza parę kawałków kiełbasy, wyniesionej przez jedną z rzeźniczek, patrjotycznych wówczas i z dzikim apetytem [75]połknąłem je wprost. Akurat spotkaliśmy sztab. Ppor. Sławiński złożył raport, poczem pozwolono nam odpocząć. Po tygodniu pierwszy raz mogłem zdjąć buty. Nogi jak ugotowane. Siwka także rozsiodłałem po 3-ch dniach. Bardzo sie ucieszył, zaraz zaczął się tarzać po trawie. Całe nieszczęście, że nie miałem go czem nakarmić. Puściłem go na ...... łączkę, ale Siwek nie pogardził brudną trawą. Odpoczywaliśmy ze dwie godziny. Jeść nic. Napoiłem w końcu konia i marsz do Gumowa. Tu zabarykadowaliśmy drogi i postawiliśmy placówki. Mnie się też dostało: 2 zmiany po 2 godziny [76]nie spałem.


https://maps.google.com/maps/ms?msid=217898350956435863718.0004e138371886b84482c&msa=0&ll=52.898341,20.700645&spn=0.15367,0.308647

czwartek, 4 lipca 2013

Pamiętnik Dziadka Zygmunta: cz.5/ 14 sierpień 1920 r.


Płońsk, sobota dnia 14 sierpnia 1920 roku

O świcie pobudka. Obrok i pojenie koni. Wymarsz w kierunku Ciechanowa traktem na północ. Połączeni jesteśmy z 4-pułkiem, którym dowodził porucznik Liental, nasz oddział również zależał od niego. Po przejechaniu 2-3 kilometrów zwrot w lewo na Raciąż. [53]jedziemy przez pole. Nareszcie stajemy w szyku rozwiniętym. Wybrano 7 naszych na najgorszych koniach na łączników do 36 brygady. Ja również miałem ochotę, ale mój koń był za dobry - chociaż naprawdę już porządnie odparzony. Nadszedł wreszcie podporucznik Bugraba i oświadczył, że dzisiejsza akcja jest bardzo ważna, ponieważ dziś musimy zdobyć Ciechanów, więc koni i siebie nie żałować. Przyjęliśmy to w milczeniu.Poczem padła komenda: Do marszu dwójkami - marsz. Maszerujemy do Babyszewa. Pod wsią Alrekin[Arcelin-MD] zatrzymaliśmy się i wsadziliśmy kaprala Gandysa na stertę z lornetką, aby obserwował okolicę. Niebawem nadjechał 2 pułk ułanów za którym pociągnęliśmy. Następnie manewrem oskrzydlającym okrążyliśmy Babyszewo od północy i około południa [54]zatrzymaliśmy się na północnym krańcu wsi Cieskowo. Tu, na ściernisku rozłożyliśmy się obozem obok konnej baterii nad rzeczułką. Jedno działo ustawili do boju i od czasu do czasu buchali do bolszewików. Po obiedzie składającym się z kawałka suchego chleba pomaszerowaliśmy naprzód. Słońce silnie przygrzewało. Przejechaliśmy przez pewien majątek, nazwy którego nie wiem.

Tuż zaraz za majątkiem przejechaliśmy przez rzeczkę i półkolem pomaszerowaliśmy. Śliczny widok był naokolicy, jak okiem sięgnąć ciągnął się nieprzerwany sznur jazdy z pobłyskującemi na słońcu szablami. Pod lasem spotkaliśmy leżące trupy bolszewików, zakłutych lancami. Wszystkie kłucia dane były w głowę. Odtąd zaczęła się gonitwa za bolszewikami. Polowano na nich [55]jak na zające. Co chwila odjeżdżało kilku ułanów, by dopędzić uciekająca watahę, albo pojedynczych maruderów. Siekli ich bez miłosierdzia. Dojechaliśmy do Wkry. Most zniszczony, który gorączkowo reperowano; artylerja przejeżdżała częściowo przez rzekę, częściowo przeprowadzono ją w ludzi przez most. My, rzecz naturalna, przeprowadziliśmy się wpław. Wzruszający był widok, kiedy jedną z armat kobiety pomagały przeprowadzać. Niektórzy byli pomoczeni troszkę, ale na to  nie zważali zupełnie, bo cóż taka drobnostka znaczy, kiedy się goni nieprzyjaciela. Każdy pała chęcią dopaść go jak najprędzej. Po drodze spotykamy rozbity tabor dywizyjny bolszewicki, wzięty do niewoli przez 2-gi pułk. Jedziemy dalej. Zaczynamy szemrać, że nas nie chcą puścić na bolszewików. Inni [56]używają tego szczęścia, a my jeszcze nie spróbowaliśmy. Dostawaliśmy dotąd tylko ochłapy; jakichś zabłąkanych pojedynczych żołnierzy.

Przed samym wieczorem zatrzymaliśmy się za wsią, aby dać koniom odetchnąć. Tu wybierają 11 ludzi, w tej liczbie i mię, i wysyłają na szpicę pod dowództwem dziedzica z Młocka Żarnowskiego. Dojeżdżamy  do fabrycznej osady ........, a przeciwko nam jedzie jakiś oddział. Łącznik od oddziału przywiózł nam rozkaz cofnięcia się. Ledwie zwróciliśmy, dojeżdża znowu drugi, żeby z powrotem jechać dalej. Odtąd jedziemy z 1/2 km przed oddziałem jako straż przednia. Wieczór. Wjeżdżamy do lasu. Na skraju wioska. Pytamy się, czy byli bolszewicy. Odpowiedź: Przed chwilą było dziewięciu. [57] Jedziemy dalej. Naraz ułan jadący na szpicy dał znać, że w 100 krokach przed nami bolszewicy. Kapral Gandys zaś upewniał wszystkich, że przechodzą przez szosę. Daliśmy kilka strzałów z koni. Odpowiedzi żadnej. Podczas strzelania o mało nie zabił mię ułan Tężyk, który strzelał z tyłu. Skończyło się tylko na ogłuszeniu. Nawymyślałem mu porządnie. Wkrótce nadjechał pporucznik z kilkoma ułanami 4-go pułku, zwabiony naszymi strzałami. Nawymyślali nam za strzelanie i karjerem pognaliśmy za nim ze dwa kilometry naprzód, nikogo nie spotykając. Wina popełnienia powyższego nietaktu bojowego spadła na całkowicie na kaprala Gandysa, tchórza 1-ej klasy. Odtąd już spokojnie dojechaliśmy do kościelnej [58]wsi nad ranem. Cała brygada kawalerijska ściągnęła tu na nocleg. Mieliśmy 3-ch jenerałów,w tej liczbie 1-go francuza. Powiązaliśmy konie u płotu, daliśmy im siana i położyliśmy się tuz obok koni spać.

https://maps.google.com/maps/ms?msid=217898350956435863718.0004e0b12429230eef2c8&msa=0&ll=52.700106,20.266342&spn=0.307081,0.539017

wtorek, 2 lipca 2013

Pamiętnik Dziadka Zygmunta: cz.4/ 9-13 sierpień 1920 r.


Płońsk
Poniedziałek, dnia 9 sierpnia 1920 r.

O godzinie 6-7 rano dojechał nas porucznik Bugraba i rozkazał dołączyć mi do oddziału co tez skwapliwie wykonałem. Oddział nasz już [44]był zebrał się na rynku. Tylko o Siwku moim zapomnieli widocznie, bo go nie było nigdzie. Zameldowałem natychmiast wachmistrzowi, a ten porucznikowi. Na szczęście zjeżdżał 4-ty pułk i na końcu akurat na moim koniu ułan. Podbiegłem i chciałem mu odebrać, lecz nie udało mi się. Ja z nów do wachmistrza z prośbą o interwencję, a że przyczepiłem się do nich natarczywie, więc musieli z porucznikiem interweniować i w rezultacie Siwka odebrali. Zaraz też przywitaliśmy się. Garnuszek[?] tylko skradli od siodła. Szkoda, ale trudno. Wyznaczono wkrótce mię na podjazd. Pojechaliśmy w stronę Powięża z 10 km. a bolszewików ani oko. Wróciłem do oddziału i zameldowałem o tem porucznikowi Bugrabie, który rozkazał [45] mi się pozostać. Skorzystałem z tego i wziąłem się do obiadu, którego dostarczyła pobliska restauracja za 30 mk.  Do samego wieczora nic nie robiliśmy. Ponieważ nie było słomy pokładliśmy się na rynku na gołych kamieniach. Twardo było, ale czego żołnierz nie zniesie.
Płońsk, rynek [żródło: http://www.forum.glosplonska.pl]

Wtorek, dnia 10 sierpnia 1920 r.

Cały dzień zeszedł mi na niczem. Odbierali żołd po 43 mk 60 fen. a że ja wypadkowo znalazłem się na liście zaginionych wiec nie otrzymałem pieniędzy. Dziś znowu spanie na gołych kamieniach.
W nocy pobudzono nas. Alarm. Wszyscy na nogach. Siodłanie koni [46] na gwałt. Wysłano mię wraz z innymi na placówkę za miasto. Niedługo tam stałem, bo wysłano mię z meldunkiem.Rozsiodłałem konia i rzuciłem się na kamienie senny. O świcie znowu ktoś mie za głowę ciągnie. Przebudzam się - kapral Machoski: Zakrzewski na placówkę.Zdawało mi się za często, ale cóż było robić. Osiodłałem konia i pojechaliśmy w 5-u do Babyszewa. Rozkwaterowaliśmy się na kolonji obok Babyszewa, wystawiliśmy widetę i koniec. Gospodarz sporządził nam śniadanie, bardzo smaczne - kartofle z kluskami. Pomyliśmy się przyzwoicie i kto mógł zmienił bieliznę. Do wieczora nie wydarzyło się nam nic osobliwego.

Babyszewo, dnia 11 sierpnia środa

Staliśmy cały dzień. [47]Żadnych wydarzeń osobliwszych.

Babyszewo, dnia 12 sierpnia czwartek

Rano pojechaliśmy do sąsiedniej wsi kolonistów niemieckich na śniadanie. Przyjęli nas znakomicie. W jednym momencie sporządzili jajecznice na kiełbasie i kawę. Smakowała nam wybornie. Po obiedzie dosyć lichym u naszego gospodarza, postanowiliśmy wybrać się po kweście na kolację. Poszedłem ja z drugim ułanem. Pierwszy dom nieźle się zarekomendował. Dostaliśmy 18 jaj, później po 2, 4, 3, 1 także doszło do dwudziestu kilku. Naraz strzały z [48]z karabinów ręcznych. Odezwała się także i maszynka. Zapomnieliśmy już o jajach. Spieszymy do koni. Po drodze baba nas uprzedziła, że nasza placówka, zabrawszy nasze konie umknęła. Wykręciliśmy tedy do Płońska. Mój kolega odpiął konia gospodarza z brony i pojechał a ja na piechotę dymałem. Całe szczęście, że placówka daleko nie odjechała. Dopędziliśmy więc ją wkrótce, dosiedliśmy koni i odetchnęliśmy z ulgą. Pokręciliśmy jeszcze dobrą chwile i odjechaliśmy do Płońska. Po drodze spotkaliśmy naszych ułanów, jadących nas ściągnąć. Spotkałem wówczas chorążego Kowalewskiego, nauczyciela [49]który przyłączył się do nas. Nie podobał mi się od razu, bo dużo gadał i przeważnie o sobie. Nie omyliłem się. Był to mały człowieczek o którym nie warto wspominać. Niska natura.
Do Płońska przyjechaliśmy już wieczorem. Początkowo rozkazano nam jechać do miasta, lecz później zatrzymano nas i rozstawiono na widetach. Noc ta była niespokojna dla płońszczan, ponieważ lada chwila oczekiwaliśmy bolszewików. Wszyscy żołnierze, jacy byli w Płońsku stanęli na pozycji. Mnie wypadł posterunek na cegielni. Czuwaliśmy, chociaż sen i zmęczenie zamykało nam oczy. Do świtu jednak dotrwaliśmy. [50]

https://maps.google.pl/maps/ms?msid=217898350956435863718.0004e0b5adef217b33039&msa=0


Płońsk, dnia 13 sierpnia 1920 r. piątek

Świt. Dzień zapowiadał się pogodnie. Letnie opary unosiły się tylko na horyzoncie. Cisza wokoło. Wziąłem się do fortyfikowania mej pozycji. Leżałem na wysokim kopcu gliny zupełnie zakrywającym niemały kawał terenu z tyłu. Nanosiłem więc mokrych cegieł i urządziłem świetną strzelnicę. Po skończonej pracy z zadowoleniem położyłem się, oparłem karabin o strzelnice i zacząłem próbnie celować. Pole obstrzału miałem świetne. Już w myśli naliczyłem kupę bolszewików zabitych i rannych z mej lufy. Wtem pokazuje się  z tyłu nasza piechota i [51]podchodzi do mnie oficer piechoty i mówi, że luzuje nas, ale jeżeli chcemy, możemy pozostać. Na mój posterunek przybył kulomiot, który w tej chwili ustawiono na tem miejscu, gdzie obrałem sobie strzelnicę. Wdaliśmy się z przybyłymi piechurami w rozmowę i dowiedzieliśmy się od nich, że 18 dywizja piechoty przybyła do Płońska i oni do niej należą. Niezmiernie zadowoleni byliśmy z obecności 18-ki, sławnej, żelaznej dywizji.

Zaraz ściągnięto nas do miasta, gdzie staliśmy cały tydzień bezczynnie. Od samego rana grały działa i kulomioty w północnej stronie miasta. Po południu przywieziono porucznika i ułana od 20go pułku, rannych podczas szarzy na kulomiot bolszewicki, który [52]razem z nimi przywieziono. Po chwili tatarska jazda popędziła kilkudziesięciu jeńców w stronę Modlina. Pierwszy raz widzę po wyjeździe z Rosji te wstrętne, pochabne[?MD] mordy. Obdarci, brudni. Wszyscy tłumnie zbiegli się oglądać ich.
Nocujemy w Płońsku. Zdobyłem sobie trochę koniczyny i obiecuję sobie dobre wobec tego spanie.

poniedziałek, 1 lipca 2013

Pamiętnik Dziadka Zygmunta: cz.3/ 8 sierpień 1920 r.




Ciechanów
Niedziela 8 sierpnia 1920 r.
Skoro tylko nastał świt podniesiono nas ze starej słomy. Bez nalegań ze strony szarży wszyscy wstali. Ja również szybko wstałem, ale poczułem zaraz, że zostałem obarczony w nocy rodziną bolondynek, które cięły mię niemiłosiernie. Momentalnie zmieniłem bieliznę, umyłem się, poczem uczułem ulgę. Konie już były automatycznie napaszone, bo jeszcze wczorajszy owies leżał w żłobach. Osiodłaliśmy więc nasze rumaki, ale one jakoś przytępiały zupełnie. Ich panowie nie lepiej również mieli się. Pomimo zmęczenie i ból wszystkich stawów raźno dosiedliśmy koni i wyjechaliśmy na spotkanie bolszewików. Po drodze usłyszeliśmy strzały i biegnące konie od strony bolszewików. Więc bitwa.
Połapaliśmy rozjuszone zwierzęta i jedziemy dalej. Naraz zajeżdża nam drogę jakiś porucznik i rozkazuje cofnąć się. ledwo dojechaliśmy do koszar, już cały 203 pułk w nieładzie najwyższym zrównał się z nami i pognał do miasta. Zatrzymywaliśmy ich,  nic nie pomogło. Rzucali lance na drogę, konie szły luzem. Wszczął się zamęt nie do opisania. Nasi chłopcy jednak nie uciekli, a stali jak mur.

Otrzymaliśmy rozkaz spieszyć się do walki pieszej. Zostawiliśmy konie z koniowodami, a sami pomaszerowaliśmy znowu naprzód. Dopędził nas później porucznik Liental i rozkazał okrążyć miasto i bronić go od strony wschodniej t.j. nie dopuścić do zajęcia szosy płońskiej. Pomaszerowaliśmy w naznaczonym kierunku ochoczo. Po drodze widzieliśmy ustawione kulomioty, które oddziałały na nas dodatnio. Zajęliśmy odcinek od szosy Pułtuskiej do Płońskiej i razem z marszówką pieszą naszego pułku czekaliśmy z niecierpliwością bolszewików leżąc w tyralierze, lecz nie widać było ich [33]długi czas. Dopiero około południa zjawili się przed nami. Trzech konnych podjechało do nas na odległość około 300 kroków, lecz nie ostrzelaliśmy ich, nie opłaciło się. Zato na lewem skrzydle kulomioty trzeszczały już od godziny. Bolszewicy nie mogąc podejść od strony Przasnysza, zaczęli koszary ostrzeliwać granatami i szrapnelami. Bliżej południa na prawem skrzydle również rozlegała sie już strzelanina. Zrozumieliśmy z tego, że powoli zostajemy okrążani. Około godziny otrzymujemy rozkaz cofania się i w rezultacie do koni, które stały tuż za nami na Płońskiej ulicy za budynkami.
Komenda: Do wsiadania - na koń! Uformowaliśmy się czwórkami i odwrót.

Mię [34] odkomenderowano na tylne ubezpieczenie na płońską szosę. Nadzwyczaj niebezpieczne zadanie. Z prawej strony Łydynia, z tyłu grozi odcięcie(skreślone) z przodu i lewej strony bolszewicy, pozostaje tylko tył, zagrożony odcięciem. pojechaliśmy do końca miasta; jeden z nas ś.p.[wyraźnie dodane późniejM.D.] Podkuliński, wysunął się najdalej. Zdjęliśmy 4 naszych piechurów z placówki, następnie ja pojechałem zabezpieczyć odwrót na skwerek u wylotu Warszawskiej ulicy. Po 10 gorączkowych minutach wycofali się już moi koledzy. Wtem z Warszawskiej do mnie strzał, a mój Siwek nie chce ani ruszyć. Nie pomagają ćwiczenia karabinem. Całe szczęście, że zoczył nasze konie i za nimi powlókł się. Dojeżdżamy do oddziału, [35]który ostatni się cofa. Naraz pada rozkaz zatrzymania się do walki pieszej na drodze do stacji. Z wielkim wahaniem wiara dała się nakoniec poprowadzić. Każdy mniemał, że pozostajemy jako ofiara, aby innym zabezpieczyć odwrót. Nie szemraliśmy. Zsiedliśmy z koni. Było nas 3 szóstki pod dowództwem podporucznika Sławińskiego. Przyłączył się do nas jakiś młody podporucznik z 203 pułku ułanów i ze ściętemi zębami poprowadził nas na szosę. Nasza szóstka zajęła odcinek od rogu domu na zakręcie do mostu na Łydyni, środek, czyli na samym zakręcie kulomiot 203 pułku i lewe skrzydło [36]stanowiły pozostałe 2 szóstki.

Formowanie nas odbywało się już pod ogniem nieprzyjacielskim. Przeczołgaliśmy się przez grzbiet szosy i położyliśmy wzdłuż niej. Mię miejsce wypadło na samym grzbiecie pod wylotem kul naszego karabinu maszynowego. Na dalsze ruchy naszego oddziałku już nie zwracałem uwagi: trzask, łoskot zagłuszył wszystko. Starałem się tylko jak najwięcej kul wypuścić. Na nieszczęście karabin mi się zaciął i nie chciał repetować. Z wielkim trudem udało mi się go znowu uporządkować. Poczem na rozkaz podpor. z 203 pułku przeczołgałem się do rowu szosy i zacząłem prażyć [37]do bolszewików bezustannie, którzy poza grzbietem nasypu i dzwonnicy przesuwali się i palili do nas. Po godzinie strzelaniny ogień bolszewicki osłabł znacznie. Spędziliśmy bolszewicki kulomiot z dzwonnicy. Ale strzały karabinowe nie ustawały. Zaczęło nam brakować amunicji. Ponieważ ja już wszystkie ładunki wystrzelałem, wiec pierwszy zgłosiłem się na ochotnika po ładunki do koniowodów. Z trudem udało mi się przeczołgać do koni. Nabrałem pełną torbę ładunków i hajda spowrotem. Udało mi się przy pomocy Bożej przejść przez płoty z drutu kolczastego bez szwanku, nawet ubrania nie podarłem. Ładunki są. Cieszymy się. Teraz  strzelamy tylko [38]do widocznego celu. O godzinie 2-ej południu rozkaz od majora 203 pułku - odwrót. Pojedynczo wycofujemy się, a pozostali zwiększają ogień, aby bolszewicy nie spostrzegli naszego cofania. Ledwie, że doszliśmy do koni, znowu rozkaz - pozostać na pozycjach. Wracamy się. Podjechała pancerka Buch! Buch! z armatek do Przedwojewa  i z kulomiotu do miasta. Radość w naszej linii nie do opisania! Śmiejemy się i dowcipkujemy. Podporucznik Sławiński nawet odważył się krzyknąć „ Товарищи сдавайте“ (Towarzysze poddajcie się!) Strzelanina ucichła prawie. Słychać tylko pojedyncze strzały ze strony bolszewików, [39]którzy ośmieleni naszem milczeniem zaczęli coraz bardziej wychylać się zza domów, jak myszy z nor. Po półgodzinie słychać po linii „ Bolszewicy się cofają“. Radość i zadowolenie w naszych szeregach dosięgło szczytu. Byliśmy dumni, żeśmy w liczbie 18 ludzi nie tylko zatrzymali wroga, lecz zmusili do cofnięcia. Szczęście to jednak było pozorne, bo jak się później okazało bolszewicy przeprowadzili rodzaj dywersji, aby odciągnąć naszą uwagę gdzie indziej. Wkrótce potem dostaliśmy powtórny rozkaz cofania. Znowu pojedynczo od lewego wycofujemy się, a reszta praży na wyścigi. Bolszewicy jednak spostrzegli nasz odwrót i nie żałowali również kul. Szczególnie ostrzeliwali ganek przed domem, gdzie [40]nie było rowu, więc trudno było się ukryć. Ale Bozia dała, że przeszliśmy wszyscy bez szwanku przez zdradziecki mostek, obok którego padł Podkuliński z Rombięża podczas zajmowania pozycji.

Jesteśmy wszyscy przy koniach. Gdy zebrali się już wszyscy pada komenda - na koń i cofamy się. Wysunął się na czoło podporucznik Sławiński i chciał nas poprowadzić przez stację, na której już byli kozacy, ale podjechał do niego Bojanowski z Lipy i oświadczył, że zna teren i potrafi wyprowadzić nas. Pojechaliśmy więc za nim przez tor kolejowy i w pole. Gdy nas zoczyli bolszewicy, jak nie ruszą z trzech kulomiotów i karabinów ręcznych do nas. Mój Ty Mocny Boże! Istny rój pszczół. A my rozsypani po polu [41] uciekamy co koń wyskoczy, aby się ukryć za grzbiet pagórków. Kule muskają nas jak listki podczas wiatru jesiennego. Po karabinach, po szablach, po strzemionach a nawet po ramionach. Mój Siwek biegł jak opętany. Brał rowy doskonale. Ja zaś tylko pochyliłem się na nim i starałem się kierować po równiejszym terenie. Nakoniec grzbiet pagórka i tuż lasek. Jesteśmy ocaleni - kule nas nie sięgają. W lasku zbieramy się, liczymy się... nadjeżdżają ranni...nadbiegają ci, co zabito pod nimi konie... 4 rannych, 1 zabity, 2 przepadło bez wieści, kilka koni zabitych. Formujemy się i gęsiego przez zarośla kłusem wydostajemy się na pole i w końcu na szosę do Glinojecka. Tu już czeka 203 p. na czele z majorem, który dziękował nam za naszą waleczność i wytrzymałość. Krzyknęliśmy: „Niech żyje major!“ a on w odpowiedzi wykrzyknął: „niech żyje 7 pułk!“ podchwyciliśmy znów z zapałem podany okrzyk.

 Po opatrzeniu rannych siadamy znowu na koń i marsz do Gumowa. Tu dopiero odpoczęliśmy dłużej. Podkarmiliśmy konie świeżą koniczyną, którą zmuszeni byliśmy rwać rękoma, a sami zjedliśmy po kilka zielonych jabłek i głód zaspokojony. Ponieważ byliśmy najbardziej zmęczeni, puszczono nas pierwszych do Płońska. Ale był to tylko pozór, bo 203 pułk jechał przed nami. Do Płońska przyjechaliśmy późno wieczorem i rozkwaterowaliśmy się w folwarku, w jakiejś [43]zagnojonej stajni. Ledwie, że umieściłem konia, dałem mu siana i podrzuciłem trochę słomy aby się na niej przespać, a już wachmistrz krzyczy jak opętany, abym się przygotował na łącznika do jakiegoś porucznika Lientala. Dali mi osiodłanego konia i pojechałem razem z łącznikiem od 4-go pułku. Zanim przyjechaliśmy do niego(kwaterował w mieście) już się rozwidniło zupełnie. Obmyłem gębę z kurzu i czekam na rozkazy, których na szczęście nie było.

https://maps.google.pl/maps/ms?msid=217898350956435863718.0004e0b69cac08ccf3556&msa=0&ll=52.62306,20.376892&spn=1.152116,2.156067

sobota, 29 czerwca 2013

Pamiętnik Dziadka Zygmunta z wojny 1920 roku: cz.1/ 19 lipiec - 1 sierpień 1920 r.

W rodzinnych papierach zachowało się zdjęcie młodego, przystojnego żołnierza w mundurze, bez żadnych dystynkcji, stojącego w lesie, na tle drewnianych budowli - baraków. Ponieważ niewiele wiadomo o młodości Dziadka (zmarł w 1941 r. na tyfus, kiedy jego dzieci były jeszcze małe) nie wiadomo również było, gdzie i kiedy została zrobiona fotografia. Przypuszczaliśmy, że ok. 1920 r. I jak zwykle, powoli odkrywane rodzinne archiwa przyniosły rozwiązanie. W papierach po najstarszej córce odnaleziono skarb: pamiętnik pisany przez Dziadka w 1920 r. od 19 lipca do 17 sierpnia, wrażenia z koszar, pisane na bieżąco relacje z walk z bolszewikami, refleksje wojenne  24 -letniego żołnierza.


A zaczyna się tak:


Poniedziałek, 19 lipca 1920 r.
Ciechanów
[1]
Przyjechałem do Ciechanowa przed wieczorem, zapisałem się do wojska w miejscowej P.K.U i przyjęty zostałem do 7 pułku ułanów. Po drodze ze stacji do miasta(zdanie skreślone). Szukając w mieście lokalu P.K.U. spotkałem panią, która poszła ze mną i wskazała mi go. Przysługę tę wyświadczyła mi jedynie dlatego, że poszedłem do wojska. Wydały mi się dziwne jej słowa: „Czy Pan się nie boi iść do wojska? Przecież tam mogą Pana zabić? Pan młody, nawet niebrzydki więc szkoda ginąć. Odpowiedziałem jej krótko, że: Jeden niebrzydki może śmiało ginąc za tysiąc pozostałych, choćby nawet brzydkich. Później zaszedłem do restauracji i kazałem sobie podać kawę, następnie poprosiłem o nocleg. Wolnych pokoi nie było, ale ze względu, że wstąpiłem [2]do wojska zaproponowała mi właścicielka nocleg w bilardzie na polowem łóżku, z czego się ucieszyłem naturalnie, bo tym sposobem zwolniłem się od dłuższych poszukiwań noclegu.

Wtorek, 20 lipca 1920 r.

Wstałem o 6-ej rano, szybko ubrałem się i pobiegłem do koszar aby się zameldować w kancelarji szw. zapas. 7 pułku ułanów. Po długim szukaniu nareszcie znalazłem ową kancelarję, gdzie przyjęto mię z zupełną obojętnością. Jakiś kancelista spisał moją ewidencję, drugi zaś napisał mi karteczkę przydziałowa do ppor. Bugraby i wachmistrza Czarnockiego, u których się później zameldowałem. Czarneckiego znowu szukałem dobry kwadrans, nim znalazłem. Ten przyjął karteczkę(zdanie skreślone). [3]Tu spotkałem się i zapoznałem z plutonowym Głędzkim z którym razem zameldowaliśmy się u ppor. Bugraby. Ostatni przywołał kaprala Machoskiego i oddał mu nas pod opiekę.
Machoski, tęgi chłop o ponurym spojrzeniu, trochę rozlazły, obrzucił nas wzrokiem i zaprowadził do koszar. Koszary! Długie, wysokie, czerwone, ponure gmachy obliczone na dużą ilość ludzi. A wewnętrzne urządzenie? Może kto sobie wyobraża, że się nie różni od pierwszego, lepszego mieszkania. O nie! grubo myliłby się. Cały gmach podzielony jest na szereg dużych klatek w których powstawiane są piętrowe prycze. Na nich rzędy papierowych sienników wypchanych wiórami. Wszędzie widać brud. Na pryczach leżą bosi, obdarci, brudni żołnierze, wymyślając sobie wzajemnie w najordynarniejszy sposób rozmaitymi językami i narzeczami. [4]Nienawidzę koszar. Uważam je za coś gorszego od więzienia, bo wiezienie skrywa w swoim wnętrzu ludzi zepsutych, szkodliwych dla społeczeństwa, a koszary kryją w większości kwiat społeczeństwa, najlepsze jego elementy i w nich dokonywa się właśnie psucie ludzi, zwyrodnianie, zohydzanie ich. Kto zbada wszechstronnie życie koszar zrozumie moją niechęć do nich, a może nawet przyłączy się do mych zapatrywań. Oby Bóg dał, aby raz na zawsze znikł ten przybytek zła i psucia ludzi ludzi  z powierzchni ziemi. Niektórzy nazywają zawód żołnierza szczytnym i szlachetnym, ba - nawet honorowym - ja bym powiedział, że przeciwnie. Żołnierz jest ciężarem społeczeństwa w czasie pokoju, tym pasożytniczym grzybkiem, żyjącym z cudzej pracy i w czasie wojny niszczycielem kultury, cywilizacji, a co gorsza rzeźnikiem[5] ludzkim. Czyż zawód taki można nazwać szczytnym? Po stokroć nie! Dosyć już filozofowania.
Po obiedzie, którego nie jadłem, bo do kotła  i baka(?)nie byłem jeszcze przydzielony, zaraz wyruszyliśmy na ćwiczenia.
Z początku bawiły mię, ale później, gdy zaczęły się powtarzać, stały się nudnemi i męczącemi. Pomimo tych ujemnych lubiłem je od noszenia worków owsa i czyszczenia stajni. Szczególnie ostatnia praca budziła we mnie odrazę.

Środa, 21/7 - 20 r.
O godzinie 4 1/2 pobudka. Szybkie ubieranie się, nawoływania i krzyki kaprali, przeplatane często szkaradnymi, obelżywymi wymysłami. To bodaj najgorsze. Podobnych rzeczy nie spodziewałem się spotkać w Polskiej armii. Żeby żołnierz był traktowany gorzej od zwierzęcia. [6]Po kwadransie pada nareszcie komenda: 3-ci pluton (do którego byłem przydzielony) zbiórka! poczem w prawo - zwrot, kierunek stajnia, pluton - marsz! W stajni: pluton - stój! do koni, rozejść się, a reszta czyścić stajnie. O godzinie 6-ej znowu zbiórka, marsz do koszar, następnie gimnastyka, kawa i ćwiczenia do 11 1/2 poczem zbiórka do stajni znowu czyszczenie stajni, zadawanie obroku - następnie obiad, 2-godzinny odpoczynek, ćwiczenia od - 5-ej, zbiórka do koni o 7 kawa i wolny czas od 7-9-ej, apel i spanie.

Czwartek 22 lipca
Toż samo, co i wczoraj

[7]
Piątek 23 lipca
Toż samo, co i wczoraj

Sobota 24 lipca
Toż samo, co i wczoraj tylko po południu było czyszczenie koszar, a ja myłem okno kapralom i zamiatałem im salę.

Niedziela 25 lipca
Poszliśmy na Mszę polową. Po ukończonej mszy orkiestra zaintonowała rotę, którą ielismy śpiewać. Niektórzy zaczęli, ale narwali(?) tak, że milczelismy w końcu wszyscy. Skutki milczenia wkrótce dały się odczuć, bo w tej chwili zapedzono nas do stajni i pod przymusem śpiewaliśmy do godziny 4-ej najohydniejsze naturalnie piosenki. Gąsior, Siedziała panienka na białym kamieniu!
[8]

Poniedziałek 26 lipca
Jak zwykle

Wtorek 27 lipca
Nadzwyczajne poruszenie. Wyprawa 20 ludzi na front. Pierwszy raz naznaczony byłem na wartę. Wartowałem całą noc.

Środa 28 lipca
Zeszedł nam na niczem prawie. Naznaczono  mię dyżurnym na stajni.

Czwartek 29 lipca
Rano natychmiast zmienili mię. Zauważyłem jakieś gorączkowe przygotowania. Oddział około 30 ludzi, wydali im płaszcze, ładownice, ładunki i odesłali do miasta.
Po południu nam również wydali ładownice po [9]150 ostrych ładunków, poprzydzielali konie, siodła. Dostał mi się siwy ogier, z którego nie bardzo byłem zadowolony. Za jakieś 1/2 godziny siodłanie i wymarsz. Deszcz leje jak z cebra, ściemnia się. Nikt nie wie dokąd jedziemy. Naraz zwrot w kierunku Przasnysza. Bardzo się ucieszyłem, że zmieniamy miejsce. Jechaliśmy do 1 1/2 po północy. Przenocowaliśmy we wsi Golany. Przemoknięci, przeziębli, przywiązaliśmy konie w stodole do rygla i rzuciliśmy się do snu skwapliwie tuż przy koniach na ścianie. Po  3-ech minutach już chrapaliśmy niektórzy szczękali zębami z zimna.

Piątek 30 lipca Golany
Przasnysz
Pobudka o 6 rano. Siodłanie i odmarsz do Przasnysza. [10]Brrrr! Zimno, ale jedziemy wesoło. Wjeżdżamy do Przasnysza. Miasto zaczyna się dopiero budzić. Wszyscy zaniepokojeni nagłym przyjazdem wojska. Wynoszą kawę, herbatę, bułki, chleb. Po dobrej godzinie marsz do koszar. Deszcz leje. Czyścimy koszary, ustawiamy łóżka, zakładamy sienniki, przynaglamy żyda, aby prędzej wprawił szyby w okna, które były powybijane. Pod wieczór naznaczyli mię w liczbie 7-u na placówkę na szosę mławsko-przasnyską. Staliśmy tam do środy, do dnia 4 sierpnia. Miejscowe Koło Polek zorganizowało dla nas bezpłatną kuchnię.

Niedziela 1 sierpnia
Przyjechał do mnie ojciec. Bardzo się ucieszyłem. Przywiózł mi bieliznę i 2000 mk pieniędzy. Przyczem dowiedziałem się o biegu wypadków w domu [11]i w Dzierzgowie.




Pamiętnik Dziadka Zygmunta: cz.2/ 4 - 7 sierpień 1920 r.




Środa 4 sierpnia 1920 r.

Po południu otrzymaliśmy rozkaz przejścia na szosę Chorzelską i Baranowską. Z konieczności zmuszeni zostaliśmy podzielić się na dwie części. Z 4 godzin służby na dobę zrobiło nam się 8, ciężko było ale (...?) brak ludzi.

Piątek 6 sierpnia 1920 r.
Przasnysz
św. Przemienienia Pańskiego

Przed samym wieczorem zdjęli nas z placówki. Przyjechaliśmy o koszar, zadaliśmy koniom obrok, a sami na gwałt zaczęliśmy się przygotowywać na podjazd. Pierwsza to próba bojowa była dla mnie. Z pewną ciekawością odnosiłem się do podjazdu. Naładowałem więc ładunki w torbę, która przytroczyłem do siodła, naładowałem [12] chlebak chlebem i gdy padła komenda „wyprowadzaj konie“ z radością wyprowadziłem swego Siwka. Było nas dwunastu do wsiadania na koń i już siedzimy na koniach. Mój Siwek bardzo niespokojnie zachowywał się podczas zbiórki. Zawsze występował z szeregu, kręcił się, rwał. Nad podjazdem objął dowództwo kapral Chrzanowski do którego podszedł wachmistrz (plutonowy). Prócz niego pojechało jeszcze dwóch kaprali. Jechaliśmy wesoło. Na nieszczęście tylko wzięty przeze mnie chlebak, naładowany chlebem i ładunkami nielitościwie bił mnie podczas kłusa o lewe udo. Po drodze zatrzymywaliśmy się dwa razy, bo szarża nasza chciała poromansować z dziewczynami, które tłumnie zbierały się koło drogi wiejskiej. Powyższe [13] romanse nie podobały mi się nadzwyczaj. Osobliwie zachowywanie się Chrzanowskiego było niepoprawne. Najeżdżał koniem na dziewczęta, uciekające w popłochu (to widocznie bardzo mu się podobało, bo w późniejszym czasie nie zaprzestał tego obrzydliwego zwyczaju). „Rycerskość swego rodzaju“.

Późno wieczorem na koniec dotarliśmy do Krasnosielca i rozkwaterowaliśmy się na plebanii. ksiądz przyjął nas z wyraźną niechęcią, bo siana dla koni nawet nie chciał dać, ale wiara jednakowoż nie dała za wygraną i koniczyna musiała się znaleźć. Każdy na własna rękę pożywiał się czym mógł [14]. Niektórzy wyszukali furtkę do ogrodu owocowego i szukali owocu wśród ciemności, które jednakowoż nie przeszkadzały w odnalezieniu żądanego gatunku. Fasownicy zaś nie zapomnieli pójść rozbijać żydów. W końcu zeszli się wszyscy i pokładli się około swych koni i zasnęli smacznie. nawet wartownicy nie odmówili sobie tej przyjemności, narażając nas wszystkich na niebezpieczeństwo. Każdy był przekonany że bolszewicy znajdują się dosyć daleko więc nie uważał za potrzebne przejmować się tak służbą i niebezpieczeństwem.

Sobota dnia 7 sierpnia
Krasnosielc
[15]
Pobudka o świcie. Wstaliśmy, napoiliśmy konie, niektórzy nawet umyli się (ja do nich należałem). Mój Siwek wypił swa wiadra wody po księżej koniczynie. (Widocznie smakowała mu). Wziąłem się natychmiast do opróżniania swego chlebaka, masło i Chleb, przywiezione przez ojca smakowało mi znakomicie. Szczególnie chleb. Niestety chcąc sobie ulżyć spasłem go Siwkiem do szczętu. Później przeszliśmy we trzech na miasto zjeść jakieś śniadanie, właściwie wypić coś gorącego. Mieszkańcy zaczęli się budzić dopiero ze snu. napotkaliśmy polska restaurację, jak widać było po zewnętrznym wyglądzie, [16] najprzyzwoitsza w Krasnosielcu. Wypiliśmy po dwie herbaty i zjedliśmy po kawałku zimnej kiełbasy z bułką, i zapłaciliśmy coś po 17 mk. -dosyć drogo. Potem poszliśmy z powrotem na plebanię. Tu oczom moim przedstawił się wcale niepochwalny dla naszej szarży. Jeden z fasowników przyniósł dosyć spory kawał boczku i dwie butelki spirytusu, którym szarża raczyła się, zagrzewając wzajemnie się do walki z bolszewikami. Przy tej sposobności, odważyłem się zwrócić wszechwiedzącej szarży uwagę, że bolszewicy wyłapią jak szczurów takich pijaków. Za podobne przypuszczenia zostałem zgromiony należycie. po tej oracji [17] zarządzono siodłanie koni, co dla mnie sprawiło prawdziwą ulgę, albowiem bałem się aby nie doszło do powszechnej pijatyki. Z siodłaniem sprawiliśmy się szybko. Mię i żydka Ołdaka zostawiono na łączników na poczcie w Krasnosielcu a reszta wyjechała na podjazd. Zaledwie jednak wszedłem na pocztę i wdałem się w rozmowę z urzędnikami pocztowymi, wpada jeden z ostatnich ze słowami: „Niech no pan wyjrzy, wasi coś szybko jadą z powrotem!“ Wypadam, patrzę,  a cały nasz podjazd pędzi rozgorączkowany. Podjeżdża do mnie Chrzanowski i krzyczy: „Zakrzewski siodłać konia natychmiast, bolszewicy o dwa kilometry  stąd“ Nie dałem sobie tego dwa razy powtarzać. za dwie minuty [18] już połączyłem się z oddziałem. niebawem nadjechał: Chrzanowski, nasz kapral- dowódca i po krótkiej naradzie z pozostałymi dwoma kapralami postanowili bronic Krasnosielca. Zajechaliśmy na rynek i stad zaczęliśmy się rozjeżdżać. Po dwóch na (...?) rogatkę i dwóch na szpicę. 12 saperów poznańskich nie wierzyli pogłoskom, że bolszewicy tak blisko podeszli i poszli sobie kopać okopy. Wkrótce potem nadjechał na furmance porucznik, prowadzący roboty fortyfikacyjne, z chłopakiem, który uciekł bolszewikom i udzielił nam więcej pewnych danych o nadciągających bolszewikach, a mianowicie: Idzie ich cały pułk kozaków o 4 km od Krasnosielca. I rzeczywiście [19] po pół godzinie dały się słychać pierwsze strzały, dane przez nasz oddział. Przykro mi było, ze naznaczono mię do trzymania koni, przez co pozbawiony byłem możności spotkania oko w oko ze strasznymi „bolszewikami“. Później podbiegł znowu cywil i doniósł, że gdy łowił ryby, podbiegł do niego kozak pieszo i pytał, czy dużo w Krasnosielcu pułków i zmusił go do pokazania mu brodu.

Nikogo z naszych nie ma na rynku. Tylko z jednym ułanem pozostaliśmy z końmi. Głupio się czułem wówczas: Zupełnie jak w worku. Naraz memu koledze zachciało  się fasować buty u żyda, bo swoje miał rzeczywiście podarte. Wziąłem wiec i jego konie [20]a on z jakimś cywilem poszedł. Nie przeszło 5 minut, jak nasi pędem wpadli na rynek i do koni. Mój kolega również dopadł konia, naturalnie bez butów żydowskich i wszyscy zmykamy co koń wyskoczy ku mostkowi, albowiem bolszewicy atakowali nas okrążającym pierścieniem. Dojeżdżamy do mostu, a za nim jakiś konny oddział, jak się później okazało pogranicznej straży. Ale pijanemu Chrzanowskiemu zdawało się, że bolszewicy i popędził w kierunku plebanji znowu. Aż tu ktoś krzyknął, że to nasi, dopiero wszyscy ochłonęli z przestrachu. Gdyby byli za mostem bolszewicy, naprawdę byłoby czego się bać, bo odwrót mielibyśmy odcięty.

Wróciliśmy więc i spokojnie przejechali przez most i połączyliśmy [21] się z pogranicznikami. Brakowało jeszcze 4-ch do kompletu. Pojechało zaraz dwóch ułanów ich zciagnąć. Po 10 minutach byliśmy już w komplecie., dzieląc się wrażeniami. Za chwile można było widzieć doskonale nadjeżdżającą tyraljerę konną nieprzyjacielską o 300 kroków od nas. Ponieważ bolszewicy stale nacierali na nas  w szyku okrążającym, postanowiliśmy cofnąć się. Sprzyjały temu jeszcze lasy rozpościerające się długim pasem za nami. O obronie nie było mowy. Wobec takiej ilości bolszewików, atakujących tylko Krasnosielec stanowiliśmy stanowiliśmy mizerną garstkę. Odwrót. Straszna i wzruszająca jest to chwila dla wojsk w czasie wojny. Nic gorszego nie ma dla żołnierza jak odwrót. Brak połączenia, [22] a stąd wypływa ciągła niepewność o tyły, każdy spodziewa się okrążenia, wiec się przy lada natarciu nieprzyjaciela jak najdalej ucieknąć. Następnie płacz i narzekania cywilnej ludności, że ją się nie broni, a zostawia na pastwę dzikich opryszków, napełniają serce żołnierza smutkiem i przygnębiająco oddziaływuja na jego psychologję. Nic tak nie dezorganizuje żołnierza, jak odwrót. Nawet świadomy  inteligentny element armii nie może oprzeć się dezorganizującej sile odwrotu.

Przejechawszy las nakazano mały odpoczynek.Wiara pokładła się na drodze i zaczęła zaznajamiać się ze strażą pograniczną. Dziwne przedstawiane się. Nikt nie mówi swego nazwiska, tylko opowiada, gdzie walczył, w jakim oddziale, czy ranny był, opisuje walki i znajomość [23]zawarta. Jeżeli młody żołnierz zaznajamia się ze starym, to albo ostatni nie chce, a właściwie nie ma o czym z nim mówić, albo też chwali się i opowiada o przebytych trudach i walkach.

Po godzinie odpoczynku komenda: Do wsiadania na koń! Stępa marsz! Rozstawiając tylke i boczne ubezpieczenia posuwamy się w kierunku Przasnysza na Karwacz. Zachciało mi się zostać w tylnem ubezpieczeniu, więc zmusiłem mego Siwka do pozostania, chociaż rwał się do oddziału. Wytężając wzrok na wszelkie strony dojechaliśmy do wsi najbliższej, gdzie przystanęliśmy i podkarmiliśmy konie snopkami owsa. Gdy z lasu zaczęły pokazywać się bolszewickie patrole, Znowu na koń i marsz w tym samym porządku do Karwacza. [24]W Karwaczu zarządzono odpoczynek, aby nie stracić kontaktu z bolszewikami. Tylne ubezpieczenie nawet zciągnięto, co było dosyć ryzykowne. Po chwili opamiętano się jednak i kilku naszych i pograniczników wysunęło się. Ledwie wyjechali za wieś ze 100 kroków a bolszewicy przywitali ich ogniem. Pierwszy raz posłyszałem gwizd kul nad głowa na służbie w armii polskiej.

Wszyscy jak jeden znaleźli się na siodłach, pomimo, że byliśmy pomęczeni i popręgi były popuszczone. Popędziliśmy kłusem, który przeszedł w galop. Jeden z policjantów chciał się z nami zabrać ale wkrótce konie się ścisnęły i tylko cudem uszedł przed zatratowaniem. Podczas galopu jednemu [25] z pograniczników koń potknął się o szable i upadł przytłaczając jeźdźca. Drugi najechał na niego i także upadł. Nikt nie myślał o ich ratunku, bo kule gwizdały coraz bardziej. Na koniec zajechaliśmy za pagórek i niebezpieczeństwo na razie minęło. Dowódca pograniczników, podporucznik wyznaczył kilku swych i naszych na tyły, aby się ostrzelali i dali możność załodze Przasnysza przygotować miasto do obrony. Z wielka niechęcią , ale wyznaczeni cofnęli się i rozpoczęli strzelaninę, oczywiście bez celu, bo spoza górki nic nie było widać, a my pomaszerowaliśmy do koszar. Straszny widok nas uderzył po wjeździe. Konie i ludzie w bezładzie biegli w stronę wyjścia. Jakiś nieznany nam dotychczas podporucznik starał się uporządkować wszystkich ale mu się nie udawało. Az zanucił piosenkę „Jak to na wojence ładnie“; podchwycili ją wszyscy i takim sposobem nerwy się uspokoiły ułanom. Z pieśnią na ustach dojechaliśmy do rynku. Wszystkie sklepy pozamykane, tylko jeden Góralski z rodziną stał na stopniach ze swą rodziną i wyglądał. Przybiegła i zarządzająca jadłodajnią Koła Polek, zapraszając nas na obiad. Wyglądało to zaproszenie na na bardzo wielką ironję, ale może pochodziło z czystego serca bez żadnej pobocznej myśli. Zapomniałem dodać, że nasze tylne ubezpieczenie pozostałe dla ostrzeliwania bolszewików cofnęło się tyralierą i z kolei było ostrzelane [27] przez oddziały piechoty. Na rynku już równowaga wróciła wszystkim. Wysłano zaraz patrole w różne strony miasta, które formowano na ochotnika. I mię coś pociągnęło również. Dostało mi się w udziale patrolowanie u wylotu Błonia, gdzie mieliśmy stać do odwołania. Znakomicie! Pojechało nas dwóch. Staliśmy jakiś czas. Piechota już od koszar się cofnęła. Zaczęli w końcu bolszewicy i nas ostrzeliwać, a nikt nie pomyślał nas zdjąć. I jak przekonaliśmy się później zdjęliby nas tylko bolszewicy, a z naszych nikt. Ostatnie wydarzenie przerwało we mnie resztę zaufania, jakie żywiłem do naszego dowództwa.

Kiedy już wszyscy uciekli z miasta, ruszyliśmy i my z karabinem na gotuj! Ani jednego człowieka na ulicy. Wszystko jakby [28] pod ziemie się zapadło. Dopędziliśmy nasze tylne ubezpieczenie i karjerem razem umykaliśmy do Ciechanowa. Cała siła powstrzymująca bolszewików byliśmy my, 60 ludzi, uciekających. Po przejechaniu jakichś 14 km zarządzono odpoczynek, który z zadowoleniem przyjęliśmy, bo konie nie chciały już iść ze zmęczenia. Tu każdy jak mógł starał się zdobyć coś dla konia, a potem myślał o sobie. Udało mi się nawet zdobyć ze 2 szklanki mleka, co razem z funtem chleba, który jakimś cudem znalazłem w torbie, stanowiło o godzinie 4 po połud. pierwszy posiłek od rana. Lecz tego dnia bolszewicy byli nieubłagani: ciągle napierali. I tutaj ledwie, że rozłożyliśmy się, a już kule zaczynały świszczeć nad głowami. Całe szczęście, że wysoko strzelają [29] bolszewicy, bo inaczej nie jeden cało nie uszedłby.

Znowu jazda naprzemian kłusem to galopem. Dojechaliśmy do Janowiąt. Tutaj znowu odpoczynek, nie tak dla nas, jak dla koni, które już stawały. Napoiliśmy je też i daliśmy koniczyny. Pół godziny przypuszczalnie bawiliśmy w Janowiętach. Patrole nasze znów doniosły o przybliżaniu bolszewików. Ruszyliśmy znowu naprzód - w tył - już stępa i tak dojechaliśmy do Ciechanowa już o zachodzie słońca. Po drodze spotkaliśmy 203 pułk ułanów. Otucha na widok nowych wojsk wstąpiła w nasze serca. Pod samym zaś Ciechanowem tyraljera piechoty okopywała się. Z początku myślałem, że to prawdziwa piechota, ale później dowiedziałem się, że to resztki naszego szwadronu zapasowego. [30] Zajechaliśmy pod nasze koszary, postawiliśmy konie w stajni i daliśmy im tyle owsa, ile tylko same zjadły. To była ostania dawka, jaka otrzymaliśmy dla nich na froncie. Sami też dostaliśmy po 1 1/2 funta chleba, marmolady i po tak obfitej wieczerzy zasnęliśmy na dobre. Jutro o świcie pobudka.

https://maps.google.pl/maps/ms?msid=217898350956435863718.0004e0b5eacbf38812e45&msa=0&ll=53.029652,21.033325&spn=0.570693,1.078033