czwartek, 11 lipca 2013

Pamiętnik Dziadka Zygmunta: cz.6/ 15 sierpień 1920 r.



 Spaliśmy tej nocy bardzo krótko. Bo jeszcze było ciemno, gdy nas rozbudzono. Jeden z oficerów przejeżdżających koło naszego ogrodu wrzeszczał na całe gardło: „Co za oddział jeszcze śpi. Jenerałowie już na koniach, a wy śpicie!“ Lecz nasza [59]wiara nie zdradziła się. Każdy wykręcał jak mógł, ale swego oddziału po imieniu nie nazwał. Po 10 minutach byliśmy już na koniach w szyku rozwiniętym. Nikt nie kładł nic do ust. Na szczęście nadjechał żyd z pełną furą gruszek, na które nasza wiara rzuciła się z impetem. O płaceniu i mowy nie było. Żyd rad był, że ułani tylko gruszki biorą, a jemu dają pokój. Wnet padła komenda: maszerować. Ledwie ujechaliśmy 2 km a tu salwy na całą parę przed nami. Cieszymy się, że wkrótce będziemy mieli robotę. Walimy całem polem: tabory, artyleria razem [60]z nami. Przypuszczenia nasze spełniły się, bo zaraz ordynans przywiózł naszemu szwadronowi rozkaz atakowania bolszewików. Pognaliśmy z początku kłusem, przechodzącym stopniowo w galop, wymijając maszerujące oddziały. Jechaliśmy ze dwa km. Dopadamy nareszcie. Już po wszystkiem. Chłopcy fasują na grandę. Spędzają jeńców. Słychać pojedyncze strzały dobijające pojedynczych jeńców. Bolszewicy drżą jak liście. Nie spodziewali się tak rannych gości. Jeden z ułanów pędzi z odległej chałupy 3-ch jeńców bliżej nadciągających oddziałów. jeden z nich podbiega do podporucznika ze słowami: „Panie oficerze, ja Polak“ „ Ach, tyś Polak? brzmiała odpowiedź - przyszedłeś grabić Polskę? Takich Polaków to nam nie potrzeba“. Wyjął rewolwer i dał dwa strzały do niego, żołnierz dokończył. Uczułem dziwny jakiś wstręt do zabijania bezbronnych. Jak marnem stworzeniem wydał mi się człowiek, i jak wątłem jest jego życie chwila ta pokazała aż nadto.
Wtem otrzymałem z 16 innymi ułanami rozkaz marszu razem ze sztabem, jako ochrona, reszta pozostała. Byliśmy zawsze teraz przy jenerałach. Jedziemy. Drogi [62]usłane papierami, szmatami, rozmaitemi szpargałami wojskowemi. Widzimy, jak 2-gi szwadron 2go pułku ułanów szarżuje na wieś. Podjeżdżamy tyralierą  pod samą wieś i Hura! Pojedyncze strzały. Bolszewicy jeszcze spali. Wkrótce już wszystko załatwione. Co żywego wzięte do niewoli razem z taborem. My zaś przez ten czas uszykowaliśmy się do szarży jako rezerwa 2-ch szarżujących szwadronów 2-go pułku na inną wieś, gdzie się pokazało kilku kawalerzystów. Artylerja posłała jeden poczęstunek, z czego jenerał był bardzo niezadowolony i słusznie, bo jak [63]się później okazało nie było do czego. O godzinie 6-ej przekroczyliśmy linię kolejową i poprzecinaliśmy drutu telefoniczne. Przez pół godziny zajęliśmy Przedwojewo, i przecięliśmy odwrót bolszewikom z Ciechanowa.

Stanęliśmy w folwarku. Napoiliśmy konie i zadaliśmy im trochę siana, poczem wziąłem się za mycie swojej zakurzonej mordy. Ledwie, że skończyłem, już rozkaz na koń. Pojechaliśmy w 5-u z wachmistrzem Gadomskim przeciąć druty na szosach Ciechanów, Mława, Przasnysz. Na mławskiej szosie zaszarżowaliśmy dwóch bolszewików, którzy za nas [64] dokonali przerwania swej linii telefonicznej. Na szosie przasnyskiej zobaczyliśmy 4-ch ludzi jadących w stronę Ciechanowa. Zaczęliśmy kiwać na nich i jechać w ich stronę. Dziwnie byli posłuszni, bo zaraz zawrócili. Podjechawszy bliżej, spostrzegliśmy, że to bolszewicy. Zaraz zaatakowaliśmy ich we 4-ch. Poddali się. Jeden z nich, jak się później okazało, pomocnik szefa sztabu kawalerijskiej dywizji, wyciągnął brauning, ale nie zdążył już strzelić.
Przy tej sposobności udało mi się obserwować [65]niedołęstwo naszego wachmistrza Gadomskiego. Mianowicie: Zdejm buty - krzyczy kapral Majchrzak. Bolszewik siada i pospiesznie zdejmując buty, zaczyna mówić: - Towaryszcz! ja doktor, mogę dokumenty przedstawić. - Kakoj tobie towaryszcz? Gdzie ty towaryszczy naszoł - krzyczę na całe gardło, zwracając się do wachmistrza: - Panie wachmistrzu, pan pozwoli takiemu bolszewikowi nazywać się towarzyszem? Uderzyłem we wrażliwą strunę wachmistrza, bo wyrwał szablę i podskoczył na koniu do mniemanego doktora, chcąc go uderzyć, lecz wziął sie do dzieła [66]tak niefortunnie, że nic nie zrobił bolszewikowi, który ośmielony niedołęstwem wachmistrza, począł uciekać w pole. Wówczas st. uł. Majewski, instruktor rekrucki i wielki retoryk w kadrze, z kolana począł strzelać do uciekającego i po trzech strzałach na odległość 10-15 kroków nie mógł trafić. Widocznie był bardzo zdenerwowany i gorączkował się. Ja nawet nie zlazłem z konia, ponieważ dwóch gości, Majchrzak i Majewski już oporządzili bolszewików ze wszystkiego, co przedstawiało jakąś [67]wartość, więc nie fatygowałem się już nawet do strzelania do oddalającego się coraz bardziej doktora bolszewickiego. Ograniczyłem się tylko do zachęcania wachmistrza, żeby nie puszczał bolszewików tak bezkarnie.
Skutek zachęceń był taki, że pan wachmistrz dopędził doktora i dał kilka strzałów do niego z parabellum, po których ostatni dalej najspokojniej odbywał swą ucieczkę.
Po powrocie do nas, wachmistrz opowiadał nam, że postrzelił go w rękę i piersi, a dobić nie pozwoliły mu błota, przyczem wyraził przekonanie, że daleko nie ujdzie, bo upływ krwi nie pozwoli mu na to. - Szczęśliwy bolszewik!

Przywieźliśmy naszych jeńców do sztabu brygady do Przedwojewa. Tu ściągnąłem z jednego buty (właściwie kazałem mu zdjąć), bo w kamaszach z owijaczami literalnie nie mogłem już jeździć, a przytem nie przystało na kawalerzystę. Zdjąłem swoje chodaki i oddałem parobkowi, który mi stokrotnie dziękował. Bolszewika  zaś tego wkrótce wydano rozkaz rozstrzelać. Dwaj inni zostali przyłączeni do ogólnej [69]paczki jeńców.
Poszedłem zobaczyć trupów rozstrzelanych przed chwilą jeńców: żydówki i kozaka. Straszny widok. Kozak leży na wznak na ziemi z rozrzuconemi w bezładzie włosami przeszyty 3-ma kulami w głowę, w bieliźnie tylko ... Żydówka również wygląda wstrętnie. Z włosami rozpuszczonemi, z otwartemi oczami i wyszczerzonemi zębami przy bladości twarzy, przestrzelonej dwa razy w skroń, budziła mimowolną odrazę. Ubrana była w bronzowy sweter i ciemnobronzową jedwabną krótką sukienkę. Ludzkie hieny kręciły sie koło niej, widocznie czuły żer w postaci lichych szmat.
Komenda - do koni! -[70]obudziła mię z chwilowego zamyślenia. Pędem pobiegłem do swego Siwka: ledwie zdążyłem podciągnąć popręgi i siąść na niego i - marsz na Ciechanów. Jechało nas sporo. Nasz oddział tuż za sztabem, a za nami 2-gi p. uł. i baterja polowa, treny i pojedyncze oddziały. Droga usłana rozmaitem śmieciem bolszewickiem, ich pieniędzmi nawet, których nikt nie podnosi. Raz tylko pofatygowałem sie i podniosłem 40-to rubl. kierenkę.

Wjeżdżamy do Ciechanowa od strony Przasnysza rozradowani naturalnie. Wszędzie zaśmiecone przez bolszewików. Ludność wita nas entuzjastycznie. [71]Jedni obrzucają nas kwiatami, drudzy częstują owocami, papierosami, inni wznoszą okrzyk: - Niech żyje nasza armja! Niech żyje Polska!
Rozrzewniony byłem jak dziecko, wdzięcznością mieszkańców za oswobodzenie. O mało nie zapłakałem. Żydów tylko nie widać było.

Wśród witających na rogu rynku zauważyłem stojącego Palmowskiego, byłego pisarza gminnego w Węgrze. Z przyjemnością zamieniłbym z nim kilka słów, lecz niestety, z szeregu wyjeżdżać nie można.
Stanęliśmy za miastem, tuż około stacji kolejowej. [72]7-miu ułanów z naszego oddziału z pporucznikiem Sławińskim na czele, a w tem i ja, pojechaliśmy z rozkazu jenerała na podjazd w kierunku Nużewa. My i konie nasze pomęczeni byliśmy do ostatnich granic. Swego Siwka ciągle zmuszony byłem ćwiczyć znalezioną nahajką, bo inaczej nie chciał się ruszyć. Paradne! ruska nahajka przypominała mu o obowiązkach Siwka względem Ojczyzny. Powlókł się więc biedaczysko razem z innemi.

Przebyliśmy ze 7-8 km nie widząc nigdzie bolszewików. Miejscami mieszkańcy opowiadali nam, [73]że przed pół do przed godziną odeszli. Nareszcie natknęliśmy się na nich. Od razu przywitali nas z artylerii. Piechoty było mrowie. Widocznie nie mieli kawalerii, bo nie wysłali do nas podjazdów, a od razu sypnęli pociskami. Rozjechaliśmy się po polu, śmiejąc z takiego powitania. Pomimo wszystko musieliśmy wiać.

W ostatniej wsi pod Ciechanowem spotkała nas dosyć ładna panienka. Ciemna szatynka z czarnemi oczami o białej cerze. Podarowała mi bukiet kwiatów, który zasadziłem pompatycznie w próżny pachtarz - niczem pióropusz [74]Sienkiewiczowski z „Krzyżaków“. przyjechaliśmy do Stacji. Nasi ułani biwakują, zajadając chlebek i popijając herbatkę, przyniesioną przez panie z miasta. Jeńcy siedzą też obozem około stodoły na polu i posilają się czem mogą. Nie znalazłszy sztabu na dworcu, pomknęliśmy przez Ciechanów galopem. Biedny mój Siwek! zgubił trzy podkowy, co było powodem podbicia się go. W galopie złapałem z talerza parę kawałków kiełbasy, wyniesionej przez jedną z rzeźniczek, patrjotycznych wówczas i z dzikim apetytem [75]połknąłem je wprost. Akurat spotkaliśmy sztab. Ppor. Sławiński złożył raport, poczem pozwolono nam odpocząć. Po tygodniu pierwszy raz mogłem zdjąć buty. Nogi jak ugotowane. Siwka także rozsiodłałem po 3-ch dniach. Bardzo sie ucieszył, zaraz zaczął się tarzać po trawie. Całe nieszczęście, że nie miałem go czem nakarmić. Puściłem go na ...... łączkę, ale Siwek nie pogardził brudną trawą. Odpoczywaliśmy ze dwie godziny. Jeść nic. Napoiłem w końcu konia i marsz do Gumowa. Tu zabarykadowaliśmy drogi i postawiliśmy placówki. Mnie się też dostało: 2 zmiany po 2 godziny [76]nie spałem.


https://maps.google.com/maps/ms?msid=217898350956435863718.0004e138371886b84482c&msa=0&ll=52.898341,20.700645&spn=0.15367,0.308647

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz