sobota, 29 czerwca 2013

Pamiętnik Dziadka Zygmunta z wojny 1920 roku: cz.1/ 19 lipiec - 1 sierpień 1920 r.

W rodzinnych papierach zachowało się zdjęcie młodego, przystojnego żołnierza w mundurze, bez żadnych dystynkcji, stojącego w lesie, na tle drewnianych budowli - baraków. Ponieważ niewiele wiadomo o młodości Dziadka (zmarł w 1941 r. na tyfus, kiedy jego dzieci były jeszcze małe) nie wiadomo również było, gdzie i kiedy została zrobiona fotografia. Przypuszczaliśmy, że ok. 1920 r. I jak zwykle, powoli odkrywane rodzinne archiwa przyniosły rozwiązanie. W papierach po najstarszej córce odnaleziono skarb: pamiętnik pisany przez Dziadka w 1920 r. od 19 lipca do 17 sierpnia, wrażenia z koszar, pisane na bieżąco relacje z walk z bolszewikami, refleksje wojenne  24 -letniego żołnierza.


A zaczyna się tak:


Poniedziałek, 19 lipca 1920 r.
Ciechanów
[1]
Przyjechałem do Ciechanowa przed wieczorem, zapisałem się do wojska w miejscowej P.K.U i przyjęty zostałem do 7 pułku ułanów. Po drodze ze stacji do miasta(zdanie skreślone). Szukając w mieście lokalu P.K.U. spotkałem panią, która poszła ze mną i wskazała mi go. Przysługę tę wyświadczyła mi jedynie dlatego, że poszedłem do wojska. Wydały mi się dziwne jej słowa: „Czy Pan się nie boi iść do wojska? Przecież tam mogą Pana zabić? Pan młody, nawet niebrzydki więc szkoda ginąć. Odpowiedziałem jej krótko, że: Jeden niebrzydki może śmiało ginąc za tysiąc pozostałych, choćby nawet brzydkich. Później zaszedłem do restauracji i kazałem sobie podać kawę, następnie poprosiłem o nocleg. Wolnych pokoi nie było, ale ze względu, że wstąpiłem [2]do wojska zaproponowała mi właścicielka nocleg w bilardzie na polowem łóżku, z czego się ucieszyłem naturalnie, bo tym sposobem zwolniłem się od dłuższych poszukiwań noclegu.

Wtorek, 20 lipca 1920 r.

Wstałem o 6-ej rano, szybko ubrałem się i pobiegłem do koszar aby się zameldować w kancelarji szw. zapas. 7 pułku ułanów. Po długim szukaniu nareszcie znalazłem ową kancelarję, gdzie przyjęto mię z zupełną obojętnością. Jakiś kancelista spisał moją ewidencję, drugi zaś napisał mi karteczkę przydziałowa do ppor. Bugraby i wachmistrza Czarnockiego, u których się później zameldowałem. Czarneckiego znowu szukałem dobry kwadrans, nim znalazłem. Ten przyjął karteczkę(zdanie skreślone). [3]Tu spotkałem się i zapoznałem z plutonowym Głędzkim z którym razem zameldowaliśmy się u ppor. Bugraby. Ostatni przywołał kaprala Machoskiego i oddał mu nas pod opiekę.
Machoski, tęgi chłop o ponurym spojrzeniu, trochę rozlazły, obrzucił nas wzrokiem i zaprowadził do koszar. Koszary! Długie, wysokie, czerwone, ponure gmachy obliczone na dużą ilość ludzi. A wewnętrzne urządzenie? Może kto sobie wyobraża, że się nie różni od pierwszego, lepszego mieszkania. O nie! grubo myliłby się. Cały gmach podzielony jest na szereg dużych klatek w których powstawiane są piętrowe prycze. Na nich rzędy papierowych sienników wypchanych wiórami. Wszędzie widać brud. Na pryczach leżą bosi, obdarci, brudni żołnierze, wymyślając sobie wzajemnie w najordynarniejszy sposób rozmaitymi językami i narzeczami. [4]Nienawidzę koszar. Uważam je za coś gorszego od więzienia, bo wiezienie skrywa w swoim wnętrzu ludzi zepsutych, szkodliwych dla społeczeństwa, a koszary kryją w większości kwiat społeczeństwa, najlepsze jego elementy i w nich dokonywa się właśnie psucie ludzi, zwyrodnianie, zohydzanie ich. Kto zbada wszechstronnie życie koszar zrozumie moją niechęć do nich, a może nawet przyłączy się do mych zapatrywań. Oby Bóg dał, aby raz na zawsze znikł ten przybytek zła i psucia ludzi ludzi  z powierzchni ziemi. Niektórzy nazywają zawód żołnierza szczytnym i szlachetnym, ba - nawet honorowym - ja bym powiedział, że przeciwnie. Żołnierz jest ciężarem społeczeństwa w czasie pokoju, tym pasożytniczym grzybkiem, żyjącym z cudzej pracy i w czasie wojny niszczycielem kultury, cywilizacji, a co gorsza rzeźnikiem[5] ludzkim. Czyż zawód taki można nazwać szczytnym? Po stokroć nie! Dosyć już filozofowania.
Po obiedzie, którego nie jadłem, bo do kotła  i baka(?)nie byłem jeszcze przydzielony, zaraz wyruszyliśmy na ćwiczenia.
Z początku bawiły mię, ale później, gdy zaczęły się powtarzać, stały się nudnemi i męczącemi. Pomimo tych ujemnych lubiłem je od noszenia worków owsa i czyszczenia stajni. Szczególnie ostatnia praca budziła we mnie odrazę.

Środa, 21/7 - 20 r.
O godzinie 4 1/2 pobudka. Szybkie ubieranie się, nawoływania i krzyki kaprali, przeplatane często szkaradnymi, obelżywymi wymysłami. To bodaj najgorsze. Podobnych rzeczy nie spodziewałem się spotkać w Polskiej armii. Żeby żołnierz był traktowany gorzej od zwierzęcia. [6]Po kwadransie pada nareszcie komenda: 3-ci pluton (do którego byłem przydzielony) zbiórka! poczem w prawo - zwrot, kierunek stajnia, pluton - marsz! W stajni: pluton - stój! do koni, rozejść się, a reszta czyścić stajnie. O godzinie 6-ej znowu zbiórka, marsz do koszar, następnie gimnastyka, kawa i ćwiczenia do 11 1/2 poczem zbiórka do stajni znowu czyszczenie stajni, zadawanie obroku - następnie obiad, 2-godzinny odpoczynek, ćwiczenia od - 5-ej, zbiórka do koni o 7 kawa i wolny czas od 7-9-ej, apel i spanie.

Czwartek 22 lipca
Toż samo, co i wczoraj

[7]
Piątek 23 lipca
Toż samo, co i wczoraj

Sobota 24 lipca
Toż samo, co i wczoraj tylko po południu było czyszczenie koszar, a ja myłem okno kapralom i zamiatałem im salę.

Niedziela 25 lipca
Poszliśmy na Mszę polową. Po ukończonej mszy orkiestra zaintonowała rotę, którą ielismy śpiewać. Niektórzy zaczęli, ale narwali(?) tak, że milczelismy w końcu wszyscy. Skutki milczenia wkrótce dały się odczuć, bo w tej chwili zapedzono nas do stajni i pod przymusem śpiewaliśmy do godziny 4-ej najohydniejsze naturalnie piosenki. Gąsior, Siedziała panienka na białym kamieniu!
[8]

Poniedziałek 26 lipca
Jak zwykle

Wtorek 27 lipca
Nadzwyczajne poruszenie. Wyprawa 20 ludzi na front. Pierwszy raz naznaczony byłem na wartę. Wartowałem całą noc.

Środa 28 lipca
Zeszedł nam na niczem prawie. Naznaczono  mię dyżurnym na stajni.

Czwartek 29 lipca
Rano natychmiast zmienili mię. Zauważyłem jakieś gorączkowe przygotowania. Oddział około 30 ludzi, wydali im płaszcze, ładownice, ładunki i odesłali do miasta.
Po południu nam również wydali ładownice po [9]150 ostrych ładunków, poprzydzielali konie, siodła. Dostał mi się siwy ogier, z którego nie bardzo byłem zadowolony. Za jakieś 1/2 godziny siodłanie i wymarsz. Deszcz leje jak z cebra, ściemnia się. Nikt nie wie dokąd jedziemy. Naraz zwrot w kierunku Przasnysza. Bardzo się ucieszyłem, że zmieniamy miejsce. Jechaliśmy do 1 1/2 po północy. Przenocowaliśmy we wsi Golany. Przemoknięci, przeziębli, przywiązaliśmy konie w stodole do rygla i rzuciliśmy się do snu skwapliwie tuż przy koniach na ścianie. Po  3-ech minutach już chrapaliśmy niektórzy szczękali zębami z zimna.

Piątek 30 lipca Golany
Przasnysz
Pobudka o 6 rano. Siodłanie i odmarsz do Przasnysza. [10]Brrrr! Zimno, ale jedziemy wesoło. Wjeżdżamy do Przasnysza. Miasto zaczyna się dopiero budzić. Wszyscy zaniepokojeni nagłym przyjazdem wojska. Wynoszą kawę, herbatę, bułki, chleb. Po dobrej godzinie marsz do koszar. Deszcz leje. Czyścimy koszary, ustawiamy łóżka, zakładamy sienniki, przynaglamy żyda, aby prędzej wprawił szyby w okna, które były powybijane. Pod wieczór naznaczyli mię w liczbie 7-u na placówkę na szosę mławsko-przasnyską. Staliśmy tam do środy, do dnia 4 sierpnia. Miejscowe Koło Polek zorganizowało dla nas bezpłatną kuchnię.

Niedziela 1 sierpnia
Przyjechał do mnie ojciec. Bardzo się ucieszyłem. Przywiózł mi bieliznę i 2000 mk pieniędzy. Przyczem dowiedziałem się o biegu wypadków w domu [11]i w Dzierzgowie.




Pamiętnik Dziadka Zygmunta: cz.2/ 4 - 7 sierpień 1920 r.




Środa 4 sierpnia 1920 r.

Po południu otrzymaliśmy rozkaz przejścia na szosę Chorzelską i Baranowską. Z konieczności zmuszeni zostaliśmy podzielić się na dwie części. Z 4 godzin służby na dobę zrobiło nam się 8, ciężko było ale (...?) brak ludzi.

Piątek 6 sierpnia 1920 r.
Przasnysz
św. Przemienienia Pańskiego

Przed samym wieczorem zdjęli nas z placówki. Przyjechaliśmy o koszar, zadaliśmy koniom obrok, a sami na gwałt zaczęliśmy się przygotowywać na podjazd. Pierwsza to próba bojowa była dla mnie. Z pewną ciekawością odnosiłem się do podjazdu. Naładowałem więc ładunki w torbę, która przytroczyłem do siodła, naładowałem [12] chlebak chlebem i gdy padła komenda „wyprowadzaj konie“ z radością wyprowadziłem swego Siwka. Było nas dwunastu do wsiadania na koń i już siedzimy na koniach. Mój Siwek bardzo niespokojnie zachowywał się podczas zbiórki. Zawsze występował z szeregu, kręcił się, rwał. Nad podjazdem objął dowództwo kapral Chrzanowski do którego podszedł wachmistrz (plutonowy). Prócz niego pojechało jeszcze dwóch kaprali. Jechaliśmy wesoło. Na nieszczęście tylko wzięty przeze mnie chlebak, naładowany chlebem i ładunkami nielitościwie bił mnie podczas kłusa o lewe udo. Po drodze zatrzymywaliśmy się dwa razy, bo szarża nasza chciała poromansować z dziewczynami, które tłumnie zbierały się koło drogi wiejskiej. Powyższe [13] romanse nie podobały mi się nadzwyczaj. Osobliwie zachowywanie się Chrzanowskiego było niepoprawne. Najeżdżał koniem na dziewczęta, uciekające w popłochu (to widocznie bardzo mu się podobało, bo w późniejszym czasie nie zaprzestał tego obrzydliwego zwyczaju). „Rycerskość swego rodzaju“.

Późno wieczorem na koniec dotarliśmy do Krasnosielca i rozkwaterowaliśmy się na plebanii. ksiądz przyjął nas z wyraźną niechęcią, bo siana dla koni nawet nie chciał dać, ale wiara jednakowoż nie dała za wygraną i koniczyna musiała się znaleźć. Każdy na własna rękę pożywiał się czym mógł [14]. Niektórzy wyszukali furtkę do ogrodu owocowego i szukali owocu wśród ciemności, które jednakowoż nie przeszkadzały w odnalezieniu żądanego gatunku. Fasownicy zaś nie zapomnieli pójść rozbijać żydów. W końcu zeszli się wszyscy i pokładli się około swych koni i zasnęli smacznie. nawet wartownicy nie odmówili sobie tej przyjemności, narażając nas wszystkich na niebezpieczeństwo. Każdy był przekonany że bolszewicy znajdują się dosyć daleko więc nie uważał za potrzebne przejmować się tak służbą i niebezpieczeństwem.

Sobota dnia 7 sierpnia
Krasnosielc
[15]
Pobudka o świcie. Wstaliśmy, napoiliśmy konie, niektórzy nawet umyli się (ja do nich należałem). Mój Siwek wypił swa wiadra wody po księżej koniczynie. (Widocznie smakowała mu). Wziąłem się natychmiast do opróżniania swego chlebaka, masło i Chleb, przywiezione przez ojca smakowało mi znakomicie. Szczególnie chleb. Niestety chcąc sobie ulżyć spasłem go Siwkiem do szczętu. Później przeszliśmy we trzech na miasto zjeść jakieś śniadanie, właściwie wypić coś gorącego. Mieszkańcy zaczęli się budzić dopiero ze snu. napotkaliśmy polska restaurację, jak widać było po zewnętrznym wyglądzie, [16] najprzyzwoitsza w Krasnosielcu. Wypiliśmy po dwie herbaty i zjedliśmy po kawałku zimnej kiełbasy z bułką, i zapłaciliśmy coś po 17 mk. -dosyć drogo. Potem poszliśmy z powrotem na plebanię. Tu oczom moim przedstawił się wcale niepochwalny dla naszej szarży. Jeden z fasowników przyniósł dosyć spory kawał boczku i dwie butelki spirytusu, którym szarża raczyła się, zagrzewając wzajemnie się do walki z bolszewikami. Przy tej sposobności, odważyłem się zwrócić wszechwiedzącej szarży uwagę, że bolszewicy wyłapią jak szczurów takich pijaków. Za podobne przypuszczenia zostałem zgromiony należycie. po tej oracji [17] zarządzono siodłanie koni, co dla mnie sprawiło prawdziwą ulgę, albowiem bałem się aby nie doszło do powszechnej pijatyki. Z siodłaniem sprawiliśmy się szybko. Mię i żydka Ołdaka zostawiono na łączników na poczcie w Krasnosielcu a reszta wyjechała na podjazd. Zaledwie jednak wszedłem na pocztę i wdałem się w rozmowę z urzędnikami pocztowymi, wpada jeden z ostatnich ze słowami: „Niech no pan wyjrzy, wasi coś szybko jadą z powrotem!“ Wypadam, patrzę,  a cały nasz podjazd pędzi rozgorączkowany. Podjeżdża do mnie Chrzanowski i krzyczy: „Zakrzewski siodłać konia natychmiast, bolszewicy o dwa kilometry  stąd“ Nie dałem sobie tego dwa razy powtarzać. za dwie minuty [18] już połączyłem się z oddziałem. niebawem nadjechał: Chrzanowski, nasz kapral- dowódca i po krótkiej naradzie z pozostałymi dwoma kapralami postanowili bronic Krasnosielca. Zajechaliśmy na rynek i stad zaczęliśmy się rozjeżdżać. Po dwóch na (...?) rogatkę i dwóch na szpicę. 12 saperów poznańskich nie wierzyli pogłoskom, że bolszewicy tak blisko podeszli i poszli sobie kopać okopy. Wkrótce potem nadjechał na furmance porucznik, prowadzący roboty fortyfikacyjne, z chłopakiem, który uciekł bolszewikom i udzielił nam więcej pewnych danych o nadciągających bolszewikach, a mianowicie: Idzie ich cały pułk kozaków o 4 km od Krasnosielca. I rzeczywiście [19] po pół godzinie dały się słychać pierwsze strzały, dane przez nasz oddział. Przykro mi było, ze naznaczono mię do trzymania koni, przez co pozbawiony byłem możności spotkania oko w oko ze strasznymi „bolszewikami“. Później podbiegł znowu cywil i doniósł, że gdy łowił ryby, podbiegł do niego kozak pieszo i pytał, czy dużo w Krasnosielcu pułków i zmusił go do pokazania mu brodu.

Nikogo z naszych nie ma na rynku. Tylko z jednym ułanem pozostaliśmy z końmi. Głupio się czułem wówczas: Zupełnie jak w worku. Naraz memu koledze zachciało  się fasować buty u żyda, bo swoje miał rzeczywiście podarte. Wziąłem wiec i jego konie [20]a on z jakimś cywilem poszedł. Nie przeszło 5 minut, jak nasi pędem wpadli na rynek i do koni. Mój kolega również dopadł konia, naturalnie bez butów żydowskich i wszyscy zmykamy co koń wyskoczy ku mostkowi, albowiem bolszewicy atakowali nas okrążającym pierścieniem. Dojeżdżamy do mostu, a za nim jakiś konny oddział, jak się później okazało pogranicznej straży. Ale pijanemu Chrzanowskiemu zdawało się, że bolszewicy i popędził w kierunku plebanji znowu. Aż tu ktoś krzyknął, że to nasi, dopiero wszyscy ochłonęli z przestrachu. Gdyby byli za mostem bolszewicy, naprawdę byłoby czego się bać, bo odwrót mielibyśmy odcięty.

Wróciliśmy więc i spokojnie przejechali przez most i połączyliśmy [21] się z pogranicznikami. Brakowało jeszcze 4-ch do kompletu. Pojechało zaraz dwóch ułanów ich zciagnąć. Po 10 minutach byliśmy już w komplecie., dzieląc się wrażeniami. Za chwile można było widzieć doskonale nadjeżdżającą tyraljerę konną nieprzyjacielską o 300 kroków od nas. Ponieważ bolszewicy stale nacierali na nas  w szyku okrążającym, postanowiliśmy cofnąć się. Sprzyjały temu jeszcze lasy rozpościerające się długim pasem za nami. O obronie nie było mowy. Wobec takiej ilości bolszewików, atakujących tylko Krasnosielec stanowiliśmy stanowiliśmy mizerną garstkę. Odwrót. Straszna i wzruszająca jest to chwila dla wojsk w czasie wojny. Nic gorszego nie ma dla żołnierza jak odwrót. Brak połączenia, [22] a stąd wypływa ciągła niepewność o tyły, każdy spodziewa się okrążenia, wiec się przy lada natarciu nieprzyjaciela jak najdalej ucieknąć. Następnie płacz i narzekania cywilnej ludności, że ją się nie broni, a zostawia na pastwę dzikich opryszków, napełniają serce żołnierza smutkiem i przygnębiająco oddziaływuja na jego psychologję. Nic tak nie dezorganizuje żołnierza, jak odwrót. Nawet świadomy  inteligentny element armii nie może oprzeć się dezorganizującej sile odwrotu.

Przejechawszy las nakazano mały odpoczynek.Wiara pokładła się na drodze i zaczęła zaznajamiać się ze strażą pograniczną. Dziwne przedstawiane się. Nikt nie mówi swego nazwiska, tylko opowiada, gdzie walczył, w jakim oddziale, czy ranny był, opisuje walki i znajomość [23]zawarta. Jeżeli młody żołnierz zaznajamia się ze starym, to albo ostatni nie chce, a właściwie nie ma o czym z nim mówić, albo też chwali się i opowiada o przebytych trudach i walkach.

Po godzinie odpoczynku komenda: Do wsiadania na koń! Stępa marsz! Rozstawiając tylke i boczne ubezpieczenia posuwamy się w kierunku Przasnysza na Karwacz. Zachciało mi się zostać w tylnem ubezpieczeniu, więc zmusiłem mego Siwka do pozostania, chociaż rwał się do oddziału. Wytężając wzrok na wszelkie strony dojechaliśmy do wsi najbliższej, gdzie przystanęliśmy i podkarmiliśmy konie snopkami owsa. Gdy z lasu zaczęły pokazywać się bolszewickie patrole, Znowu na koń i marsz w tym samym porządku do Karwacza. [24]W Karwaczu zarządzono odpoczynek, aby nie stracić kontaktu z bolszewikami. Tylne ubezpieczenie nawet zciągnięto, co było dosyć ryzykowne. Po chwili opamiętano się jednak i kilku naszych i pograniczników wysunęło się. Ledwie wyjechali za wieś ze 100 kroków a bolszewicy przywitali ich ogniem. Pierwszy raz posłyszałem gwizd kul nad głowa na służbie w armii polskiej.

Wszyscy jak jeden znaleźli się na siodłach, pomimo, że byliśmy pomęczeni i popręgi były popuszczone. Popędziliśmy kłusem, który przeszedł w galop. Jeden z policjantów chciał się z nami zabrać ale wkrótce konie się ścisnęły i tylko cudem uszedł przed zatratowaniem. Podczas galopu jednemu [25] z pograniczników koń potknął się o szable i upadł przytłaczając jeźdźca. Drugi najechał na niego i także upadł. Nikt nie myślał o ich ratunku, bo kule gwizdały coraz bardziej. Na koniec zajechaliśmy za pagórek i niebezpieczeństwo na razie minęło. Dowódca pograniczników, podporucznik wyznaczył kilku swych i naszych na tyły, aby się ostrzelali i dali możność załodze Przasnysza przygotować miasto do obrony. Z wielka niechęcią , ale wyznaczeni cofnęli się i rozpoczęli strzelaninę, oczywiście bez celu, bo spoza górki nic nie było widać, a my pomaszerowaliśmy do koszar. Straszny widok nas uderzył po wjeździe. Konie i ludzie w bezładzie biegli w stronę wyjścia. Jakiś nieznany nam dotychczas podporucznik starał się uporządkować wszystkich ale mu się nie udawało. Az zanucił piosenkę „Jak to na wojence ładnie“; podchwycili ją wszyscy i takim sposobem nerwy się uspokoiły ułanom. Z pieśnią na ustach dojechaliśmy do rynku. Wszystkie sklepy pozamykane, tylko jeden Góralski z rodziną stał na stopniach ze swą rodziną i wyglądał. Przybiegła i zarządzająca jadłodajnią Koła Polek, zapraszając nas na obiad. Wyglądało to zaproszenie na na bardzo wielką ironję, ale może pochodziło z czystego serca bez żadnej pobocznej myśli. Zapomniałem dodać, że nasze tylne ubezpieczenie pozostałe dla ostrzeliwania bolszewików cofnęło się tyralierą i z kolei było ostrzelane [27] przez oddziały piechoty. Na rynku już równowaga wróciła wszystkim. Wysłano zaraz patrole w różne strony miasta, które formowano na ochotnika. I mię coś pociągnęło również. Dostało mi się w udziale patrolowanie u wylotu Błonia, gdzie mieliśmy stać do odwołania. Znakomicie! Pojechało nas dwóch. Staliśmy jakiś czas. Piechota już od koszar się cofnęła. Zaczęli w końcu bolszewicy i nas ostrzeliwać, a nikt nie pomyślał nas zdjąć. I jak przekonaliśmy się później zdjęliby nas tylko bolszewicy, a z naszych nikt. Ostatnie wydarzenie przerwało we mnie resztę zaufania, jakie żywiłem do naszego dowództwa.

Kiedy już wszyscy uciekli z miasta, ruszyliśmy i my z karabinem na gotuj! Ani jednego człowieka na ulicy. Wszystko jakby [28] pod ziemie się zapadło. Dopędziliśmy nasze tylne ubezpieczenie i karjerem razem umykaliśmy do Ciechanowa. Cała siła powstrzymująca bolszewików byliśmy my, 60 ludzi, uciekających. Po przejechaniu jakichś 14 km zarządzono odpoczynek, który z zadowoleniem przyjęliśmy, bo konie nie chciały już iść ze zmęczenia. Tu każdy jak mógł starał się zdobyć coś dla konia, a potem myślał o sobie. Udało mi się nawet zdobyć ze 2 szklanki mleka, co razem z funtem chleba, który jakimś cudem znalazłem w torbie, stanowiło o godzinie 4 po połud. pierwszy posiłek od rana. Lecz tego dnia bolszewicy byli nieubłagani: ciągle napierali. I tutaj ledwie, że rozłożyliśmy się, a już kule zaczynały świszczeć nad głowami. Całe szczęście, że wysoko strzelają [29] bolszewicy, bo inaczej nie jeden cało nie uszedłby.

Znowu jazda naprzemian kłusem to galopem. Dojechaliśmy do Janowiąt. Tutaj znowu odpoczynek, nie tak dla nas, jak dla koni, które już stawały. Napoiliśmy je też i daliśmy koniczyny. Pół godziny przypuszczalnie bawiliśmy w Janowiętach. Patrole nasze znów doniosły o przybliżaniu bolszewików. Ruszyliśmy znowu naprzód - w tył - już stępa i tak dojechaliśmy do Ciechanowa już o zachodzie słońca. Po drodze spotkaliśmy 203 pułk ułanów. Otucha na widok nowych wojsk wstąpiła w nasze serca. Pod samym zaś Ciechanowem tyraljera piechoty okopywała się. Z początku myślałem, że to prawdziwa piechota, ale później dowiedziałem się, że to resztki naszego szwadronu zapasowego. [30] Zajechaliśmy pod nasze koszary, postawiliśmy konie w stajni i daliśmy im tyle owsa, ile tylko same zjadły. To była ostania dawka, jaka otrzymaliśmy dla nich na froncie. Sami też dostaliśmy po 1 1/2 funta chleba, marmolady i po tak obfitej wieczerzy zasnęliśmy na dobre. Jutro o świcie pobudka.

https://maps.google.pl/maps/ms?msid=217898350956435863718.0004e0b5eacbf38812e45&msa=0&ll=53.029652,21.033325&spn=0.570693,1.078033